16 lipca 2005 r. – dzień czwarty
Pierwszy ranek w Czarnohorze przywitał nas straszną mgłą. Nic nie było widać, nawet ogrodzenia gospodarstwa pani Anny. Co robić? Zbyt duże ryzyko, by ruszać w góry. Zapewne nie można byłoby odnaleźć czerwonego szlaku, którego tak długo szukał Derty ze swoją ekipą. No cóż wypada nam czekać, więc… śpimy dalej. Ok. godz.10 znika całkowicie mgła. Przed nami przepiękne widoki gór w pełnym słońcu. Zrywamy się z łóżek i szykujemy do drogi. Po herbatce z macierzanki i wręcz czułym pożegnaniu z rodziną pani Anny schodzimy do drogi. Przechodzimy po kładce przez Dzembronię (potok) i drogą wędrujemy przez wioskę. Nie bez trudu odnajdujemy czerwony szlak (ledwo widoczny na ścianie jakiejś szopy). Okazuje się, że musimy przejść przez podwórko. Pytamy dzieci czy to na pewno szlak na Smotrec i po potwierdzeniu otwieramy bramkę i wkraczamy na polną drogę, przy której, po chwili, napotykamy tablicę informacyjną Karpackiego Parku Narodowego.
Żmudnie wchodzimy na kolejne wzgórza. Jest gorąco. Postanawiamy zatrzymywać się co godzinę na dłuższy odpoczynek. Od czasu do czasu wspomagamy się „powerkiem” i wodą mineralną z rozpuszczoną tabletką „Energy Vigor”. Chyba pomaga bo idzie się nam nieźle. Pokonujemy kolejne ogrodzenia (znowu przełażąc przez nie dziwnymi „schodkami”). Zatrzymujemy się przy wiacie, gdzie odpoczywamy chwilę i ruszamy dalej. Dłuższy odpoczynek z posiłkiem robimy dopiero przy ostatnich szałasach pasterzy. Bierzemy ze źródełka wodę do pojemnika (jak się później okazało niepotrzebnie) i… musimy schronić się przed deszczem. Niebezpiecznie w oddali pomrukuje burza. Postanawiamy jednak iść dalej. Deszcz powoli ustaje, ale krążą wokół burzowe chmury. Nie wróży to nic dobrego. Dochodzimy na połoninkę pod Smotrecem. Jest poidło z bieżącą wodą. Wybieramy w miarę bezpieczne miejsce i rozbijamy obóz. Zaczyna padać, gdy siedzimy już w namiotach.
Przez uchylone wejście widać, jak nieopodal rozbijają się inni. Pomruki szybko zamieniają się w potężne grzmoty. Co chwila uderza gdzieś piorun, niekiedy bardzo blisko. Trochę straszno… Burza powoli przechodzi a nam ukazują się przepiękne widoki na cały grzbiet Czarnohory.
W pobliskim obozowisku dzieją się dziwne rzeczy… Słychać jakieś pohukiwania (podobne do indiańskich), ludzie śmigają na golasa, co poniektórzy strzelają z łuku do tarczy…
Co u licha? Ukraińscy Indianie czy co? Na ich pohukiwania, śmiejąc się w głos, odpowiadają z kolei inni z rozbitego pod lasem obozu. Zaczyna być ciekawie. Na wszelki wypadek (jakby to miało pomóc) sięgam po siekierkę. Te dziwne rytuały trwają około dwóch godzin i … wszystko cichnie, aż do momentu nadciągnięcia następnej, tym razem już, nocnej burzy. Co chwila niebo rozświetlają błyskawice a tropik namiotu faluje po uderzeniach piorunów. Wreszcie około 1 w nocy burza oddala się na tyle by móc zasnąć…
CDN



Odpowiedz z cytatem
Zakładki