Z rana wyprowadzam się ze zmarzniętej sypialni. Przypominam sobie jak w środku nocy zacząłem żałować, że nie spałem w namiocie.
Jem jajecznicę w PTTKu. Chyba największy plus tego lokalu. Choć schronisko czyste i zadbane, to jakieś takie nie moje. W sam raz na nocleg, ale nie na pobyt. Jeszcze tylko wrzątek na herbatę i mogę iść. Proroczym odruchem wrzucam do plecaka kapelusz.
W drodze na stołówkę widzę szron. Białość jest wszechobecna. Idzie zima. Ubieram się szybko w wariant szturmowy. Getry, spodnie, stuptuty, czapka i rękawiczki.
Idę na Orłowicza, żółtym szlakiem. Po drodze mijam piękny widok. Mgły podnoszące się znad dolin i połoniny w słońcu. Czym prędzej przebieram się w wariant nieco bardziej letni, tak, aby uniknąć przegrzania.
Droga mija mi zgrabnie. W miarę zagłębiania się w las, słońce rozświetla buczynowe katedry coraz to npowymi barwami. Dokonuje się misterium drogi. Na szlaku jestem sam.
Wędrówkę przerywają mi głosy ludzi. Wyrwany z medytacji jestem nieco zawiedziony. Ludzie siedzą na skałkach, na małym wzniesieniu i gorączkowo myślą co dalej. Mijam ich godnym krokiem, aserkurując się kijkami. Nie odpowiadają na moje pozdrowienie. Ludzie, bo z kijkami już od dawna nie umiem się dogadać.
Wreszcie połoniny. Podchodzę na Orłowicza i wyjmuję kapelusz. Troczę polar, zostając w kurtce. Wkrótce i ona dołączy do polara. Na ławeczkach opala się jakaś istota. Ciało zakryte kurtką i czapką, pozwala tylko domniemywać płci zjawiska. Dopiero głos miazmatu pozwala stwierdzić jego kobiecość.
Udało mi się uciec z Orlowicza, zanim nostalgia zżarła mnie doszczętnie.
Idę spokojnie Orłowiczem i sycę się słońcem. Mało brakowało a wędrowcy łaziliby po mnie. Pomimo upału, czuję dreszcze na wspomnienie grudniowej śnieżycy. Nie przypuszczam nawet, że po miesiącu zacznę planować następną zimową wyprawę.
Gawędzę z jakimś człowiekiem, który wyrósł mi w międzyczasie zza skały. Parę słów z obcym facetem, odrobina porad z mojej strony i rozchodzimy się.
Dochodzę do Puchatka. Tłok i gwar psują mi nieco nastrój chwili. Widzę Lutka układającego drewno na opał. Nieco z nudów, nieco dla zagajenia rozmowy, zaczynam mu pomagać. Idzie nam nieźle, choć drewna wcale nie chce ubywać. Schodzę do źródełka, po świeżą wodę i widzę sopelki. Układam się nieco ponad nimi i sycę się listopadowym słońcem.
Po krotkiej chwili schdozę na dół. Żegnam się z Lutkiem, podobnie jak żegnam się z górami. W zimie, gdy znowu tu będę nie będzie czasu ni sił na sentymenta.
Schodzę do pomnika Harasymowicza. Zatrzymuję się na chwilę i wspominam, po czym idę łapać stopa do Wetliny. Mijają mnie zmotoryzowani, gdy uświadamiam sobie, że kije sterczące z łap są średnim stopowabem.
Niedługo po schowaniu kijów łapię stopa i ląduję znowu w schronisku. 20 zł za noc w samotności i cieple to nieco wygórowana cena. W międzyczasie do schroniska dotarli moi bracia. Dokładniej koło 20 sztuk. Dokładniej harcerze z bratniej organizacji.
Dogaduję się z nimi bez kłopotów i noc kończę, jako gość na świecowisku. Moi harcerze są 1000 km stąd, ale pomimo to nie czuję się sam.
[/b]
Zakładki