Z granicznym sprawa miała się różnie. Poza ambitnymi planami miałem jeszcze próby. Mówiąc Graniczny nie mam na mysli tylko legalnej końcówki z Rabiej na Krzemieniec. Ma być "full wypas" i "firanki takie". Chyba przy namiocie?
Jeśli już uczta to na całego, w końcu życie zaczyna się w Nowym Łupkowie. A kończy ? Tam, gdzie kończy się jesień.
Kiedyśtam (patrz Rzeczywiście tak jak księżyc) już z Granicznym brałem się za bary, ale bez specjalnych efektów. Za to z rozwalonymi nogami. Wtedy właśnie Graniczny wlazł mi na ambicję i nie dał oddechu.
Głupio za to zapłaciłem w grudniu. Mało nie zdechłem pod Krzemieńcem, co gorsza zabierając ze sobą dwóch przyjaciół. (patrz "Sześć Błota Stóp")
Jeśli Graniczny bez nart , to bez śniegu. Jeśli z namiotem (nielegalnie,raczej nie powtarzać, chyba, że chowanie się przed SG ktoś uznaje za pasjonujące ) to tylko w jakiejś egzotycznej porze.
Wrzesień. Siedzę, bo załatwiam sprawy związane z praktykami i kołem naukowym. Niedosyt pozostał. Karmił się zdjęciami, poił relacjami, aż w końcu zjadł mnie i przetrawił.
W lipcu miesiąc z nogą w gipsie. Białe szaleństwo.
Poniedziałek. Laboratorium z mechaniki płynów. Kumpel: Marcin co się tak trzęsiesz ? Jedziesz w góry? Marcin: .... Tak. Chyba tego mi brakuje.
Zakupy. Gaz (duży P-B do campgaza),, Sznurówki, Jedzenie. Pierwszy błąd : ryż, zamiast makaronu. Drugi: za mało mięcha na śniadania. Plusy: dobra, trwała kiełbasa i masło.
Teraz pieniądze. Stypednium dadzą (albo i nie) w grudniu. Póki co kicha. Siostra wściekła (bo jadę bez niej), mama zła (bo jadę w ogóle), tylko tata trzyma po cichu moją stronę ("Gdybym był 30 lat młodszy ..., Jedź, bo musisz"). Makabryczne pożyczki. Jeśli nie chcę eksmisji z domu muszę jechać pociągiem przez Kraków. Stop odpada. Zostaje makabrycznie droga kolej i PKSy.
[W rzeczywistości najpierw były pieniądze, potem zakupy, a wyjazd zaraz po zakupach)
Namiot. Krucha sprawa. Namiot jest u pewnej dziewczyny. Tzn. jak do niej trafiał to była kanydatką na żonę, ale obecnie już nie jest. Dziewczyna, nie namiot.
Namiot trafia do mnie, ale z bonusem. O nim później.
Ostatnie poprawki, łapię dyktafon, zgrywam WGB i jadę. W plecaku prowiant na 5 dni, gaz, namiot, 2 koszulki, 2 pary getrów, 2 pary skarpet. Śniegowce i kapelusz. Moskitiera w namiocie. W sumie koło 15 kg.
Powolne 8 godzin do Krakowa. Spory problem egzystencjalny. Czy gapić się na nogi pani z naprzeciwka, czy na jesień za oknem. Taką ładną, kaszubską jesień, aperitiff przed Bieszczadzką. Dzięki Bogu jestem szczęśliwym posiadaczem zeza, tak więc przyjemność z jazdy była zupełna. A gdy zasnąłem i tak śniłem jesień. Jak się obudziłem pani nie było, na szczęście portfel mój był na miejscu.
Problem był ciekawy. Listopad. Jesień, czy przedzimie? W zeszłym roku, we wreśniu przyjechałem za wcześnie. Na forum piszą o jesieni. Niby wszędzie jest, ale najpewniej znajdę ją chyba u Tuwima. Legendarna, spowita mistyką jesień. Feeria kolorów, zapachów, odczuć.
Kraków, remont dworca PKS. Rozkopy. Trafiam do dziadka, tam śpię.
Z dziadkiem też jest ciekawa rzecz. Zawsze śpię u niego w mieszkaniu, przy czym zawsze marudzi na moje towarzystwo. Gdy kiedyś jednak przespałem w PTSMie na Oleandrach obraził się prawie śmiertelnie.
Rano PKS do Sanoka (25,50). Miła niespodzianka, ulga studencka. Z Sanoka do Nowego Łupkowa.
Tam zaczęło się naprawdę.
Zakładki