Miało być we wrześniu, nie wyszło. Miało być w październiku, szkoda gadać. I wreszcie w listopadzie: zapowiedziałem w firmie, że jadę i nie ma zmiłuj.
Dostałem zezwolenie pod warunkiem, że wszystkie terminowe sprawy załatwię.
Miałem 3 dni na odkopanie biurka. W czwartek o 18 byłem gotów. Jeszcze do banku, jeszcze na pocztę i po siódmej rozpoczynamy z żoną pakowanie. Ok 20 wyjazd. Drobne zakupy "na drogę" .... i wreszcie jadę, niech mnie kołysze turkot miarowy kół...
Wytrzymałem do 4 nad ranem. Pod Sandomierzem kimnołem się przy stacji CPN, by po 4 godzinach ruszyć dalej. Wjazd do Sanoka. Wart odnotowania. Jest święto. Ruch pieszy spory, starsi panowie ze sztandarami pod pachą, biało - czerwone opaski na rękawach. I przed nami korek. Ruch wstrzymuje prawdziwa orkiestra dęta. Idą połową szerokości jezdni, sznur samochodów powolutku pnie się za nimi. Otwieram okno i chłonę dźwięki dzieciństwa :D .
Przejeżdżam koło baru Smak - zamknięty,
Na osłodę idziemy do zamku. Jesteśmy pierwszymi zwiedzającymi. Miła panienka otwiera po kolei wszystkie sale i zapala światła. Zaczynamy tradycyjnie od ikon. Tu można spędzić parę godzin. Zatrzymujemy się jednak tylko przy tych, których nie znamy z wcześniejszych wizyt. W innej sali rewelacja - wystawa ceramiki. Takiej pięknej majoliki nie widziałem od lat. Dla tych kilku skorupek warto było jechać te 800km. A to dopiero początek, a to dopiero się zaczyna
Rozczarowała mnie ekspozycja Beksińskiego. Bez nastroju, bez tego czegoś, co pozwala wejść w obrazy i zapomnieć o czasie. Poprzednia lokalizacja w piwnicach miała ten smak.
Po tak miłym początku dnia - zrobiło się południe, przyszedł czas na pierogi. Karczma w rynku nas nie zawiodła. Pojedliśmy godnie. Czas jechać dalej, bo choć już jesteśmy "u siebie", to do wieczora jeszcze parę miejsc do odwiedzenia zostało.
Długi
Zakładki