Derty zgadzam się z tobą. Ale w naszej najjaśniejszej są to niestety poglądy obrazobórcze.
pozdrawiam
Marek
Derty zgadzam się z tobą. Ale w naszej najjaśniejszej są to niestety poglądy obrazobórcze.
pozdrawiam
Marek
Smutny widok przedstawia synagoga w Łańcucie. Kłótki na drzwiach w dawnym muzeum judaików. Karteczka w kasie muzeum informuje, że o pytania o synagogę należy kierować do żydowskiej gminy wyznaniowej.
Gdyby owa cerkiew i synagoga były jedynie sluszne i prawdziwie boże,juz pleban dostałby furę siana,a tak zawieje,zawieje... Pozdrawiam.
"Można objechać cały świat i nie widzieć niczego"
http://www.isanok.pl/index.php?optio...1196&Itemid=65
w linku film:
Problemy mniejszości (video)
25.05.2008.
W Sanoku obradowała Sejmowa Komisja Mniejszości Narodowych i Etnicznych. Posłowie rozmawiali z przedstawicielami organizacji skupiających mniejszości o najważniejszych problemach. A tych jak się okazuje jest sporo.
Jednym z najtrudniejszych jest sprawa własności 24 świątyń na Podkarpaciu i w Małopolsce. Od lat użytkowane są one przez Kościół Prawosławny, ale należą do państwa polskiego. Efektem, nie załatwienia tej sprawy przez wiele lat, jest pozew, jaki przeciwko Polsce złożył Kościół Prawosławny w Strasburgu. Rozstrzygnięcie sprawy ma nastąpić w połowie czerwca. Sprawa jest o tyle trudna, że o świątynie upomnieli się również grekokatolicy, którzy wcześniej użytkowali te obiekty.
http://www.nowiny24.pl/apps/pbcs.dll...KEND/562278785
Modlitwa w zakazanej strefie
Sokoliki to jedno z najbardziej strzeżonych miejsc po ukraińskiej stronie granicy. Dziennikarzom Nowin, jako pierwszym, uchylono żelazną bramę.
Zdjęcie zrobiono z polskiego brzegu Sanu. Przedstawia stojącą na terytorium Ukrainy murowaną cerkiew z pordzewiałą kopułą. 63 lata temu zamknięto ją w zakazanej strefie.
Fotografia zdobi okładkę przewodnika po Nadsiańskim Regionalnym Parku Krajobrazowym (NRPK), jednym z najbardziej urokliwych i wciąż mało poznanych zakątków ukraińskich Bieszczadów. Kilkunastostronicową broszurę, w której opisano wioski i przyrodę NRPK, pokazał nam Mychajło Ilnicki, szef Nadleśnictwa Borynia. Wydano ją w ramach ukraińsko-polskiego projektu, by wspierać zrównoważony rozwój turystyki w Parku. Ale są w nim miejsca, do których od końca wojny wstęp ma tylko wojsko.
Jednym z najbardziej strzeżonych są Sokoliki Górskie, w tym położona między tzw. sistiemą a granicą państwa, cerkiew. Wielu turystów próbowało uzyskać pozwolenie na poruszanie się po zakazanej strefie, jednak dopiero nam, jako pierwszym obcym dziennikarzom, uchylono żelazną bramę.
Zapomnijcie, że umiecie mówić
Zgodę na wjazd Mychajło Ilnicki załatwił nadspodziewanie szybko i sam był tym faktem zdziwiony. Przez chwilę rozmawiał z kimś przez telefon, potem kwadrans czekał na odpowiedź, aż w końcu zakomunikował: - Pojedziecie, lecz pamiętajcie: żadnych pytań, oddalania się na własną rękę, robienia zdjęć pogranicznikom. Najlepiej jak na parę godzin zapomnicie, że umiecie mówić.
Jest wczesny majowy poranek, niebo zasnuwają ciemne chmury, siąpi deszcz.
- Wasze auto zostawicie pod biurowcem, w zamian dostaniecie uaza z kierowcą i opiekunem - komenderuje Ilnicki. - Potem dołączy do was jeszcze ktoś, ale to na razie tajemnica.
Z Boryni do Sokolik jest zaledwie 16 kilometrów, lecz podróż zajmuje półtorej godziny. Z głównej drogi prowadzącej z Turki do Sianek skręcamy w prawo wjeżdżając na zryty trakt z koleinami sięgającymi połowy kół. Wysłużony uaz co chwilę przechyla się na jedną bądź drugą stronę albo niemiłosiernie podskakuje na wybojach. Żeby nie tłuc głową o podsufitkę trzeba się mocno trzymać rurek z żelaznych konstrukcji siedzeń.
- Fajnie, co? - śmieje się Wasyl Kowalczyn, młody inżynier leśnik i nasz opiekun. - W Polsce pewnie już takich dróg nie ma, ale u nas w wielu rejonach to normalka.
Kiedy przez parę dni popada deszcz, ten "tor przeszkód” staje się kompletnie nieprzejezdny, a mieszkańcy wioski Verchnij Turiw (do 1946 r. Tureczki Wyżne) zostają odcięci od świata. To z powodu fatalnej nawierzchni duktu nie kursują tu autobusy ani marszrutki państwowej komunikacji. Jeden taki kurs wiązałby się niechybnie z urwaniem zawieszenia i długim oczekiwaniem na pomoc.
Kateryna jedzie na modły
Gdy docieramy do centrum wsi, Wasyl zarządza krótki odpoczynek. Musi pogadać ze znajomymi, wypalić z nimi papierosa, ale ma też dla nas niespodziankę. Po chwili na wąskiej ścieżce między przykucniętymi po obu stronach chatami pojawia się starsza kobieta. Jest odświętnie ubrana, pod pachą niesie jakieś zawiniątko.
- Ona pojedzie z nami, zapali świecę w cerkwi - wyjaśnia Wasyl i już szeptem dodaje, że "babusia” nie była w Sokolikach od wielu lat i tylko dzięki polskim gościom trafia jej się okazja zmówienia modlitwy w opuszczonej świątyni.
"Babusia” nazywa się Kateryna Szczomak, ma 66 lat i powykręcane od reumatyzmu palce dłoni. Samodzielnie nie daje rady wsiąść do uaza, dlatego trzeba ją chwycić pod boki i usadowić w szoferce.
- Oj, stara ja już, sił nie mam - wzdycha i ukradkiem wyciąga spod spódnicy małą karteczkę. - Pomóżcie, proszę... To adres i telefon mojej córki, ona biedna, dom chcą jej zabrać. Kredyt wzięła, a nie ma z czego spłacić. I gdzie pójdzie, do lasu spać, z maleńkimi dziećmi?
Wasyl tłumaczy kobiecie, że my nie możemy jej pomóc, więc Kateryna Szczomak zaczyna płakać i w tej samej chwili schyla głowę, by pocałować mnie w ręce...
- Jezu, co pani! - gwałtownie oponuję i chowam kartkę z adresem obiecując, że przekażę ją ukraińskiej mniejszości w Polsce. Tydzień później spełniam przyrzeczenie przed greckokatolicką cerkwią w Ustrzykach Dolnych.
Do Sokolik mieliśmy pojechać krótszą drogą przez Niżnyj Turiw, czyli przedwojenne Tureczki Niżne, ale nam odradzono. Ostatnio przez parę dni mocno polało i stroma droga zamieniła się w grzęzawisko trudne do pokonania nawet dla terenowego auta.
Wybieramy zatem trasę okrężną, równie wyboistą, wąską, lecz w miarę płaską. Po kilku kilometrach wjeżdżamy w las. Gałęzie przydrożnych drzew biją o szyby, co rusz zapadamy się do połowy osi w błoto, ale kierowca doskonale radzi sobie z przeszkodami. Wasyl odwraca się z przedniego siedzenia i jeszcze raz uczula, żeby absolutnie nie rozmawiać, kiedy zatrzyma nas pogranicznik.
Wreszcie z odległości nie więcej niż stu metrów widać żelazną bramę, a przy niej mężczyznę w polowym mundurze. Po chwili szeptem wymienia uwagi z Wasylem, otwiera wrota i pakuje się do kabiny. Przez kwadrans jedziemy w zupełnym milczeniu, prędkość na liczniku: 20 km na godzinę. Słychać tylko jazgot silnika i chlupiące od czasu do czasu pod kołami błoto.
Z okien dobrze już widać polską stronę, leniwie płynący San, słupki graniczne i ciągnący się aż po horyzont płot z drutu wyznaczający tzw. sistiemę. Jeszcze łagodny zakręt i wjeżdżamy na otwartą przestrzeń. Nieoczekiwanie zza gęstych chmur wychodzi słońce. Przed nami cerkiew.
Zapomniany zapach kadzidła
Stoi samotna, opuszczona, od wiosny do wiosny hula po niej wiatr. Główne drzwi mają tylko jedno skrzydło. Drugie kiedyś odpadło. Pewnie ktoś je wyłamał, a może tylko przegniłe zawiasy się urwały... Nad zachodnią częścią brakuje dachu, na ziemi tuż przy murze gruzowisko kamieni z dużego fragmentu ściany, w głuchą przestrzeń patrzą okna bez szyb i witraży. A przecież kiedyś, nie tak znowu dawno, niosły się po okolicy chóralne śpiewy wiernych, a ich nozdrza drażnił dym kadzidła...
Greckokatolicką cerkiew pod wezwaniem św. Wielkiego Męczennika Dymitra, zbudowano w 1931 r. Wcześniejszą, drewnianą, w typie bojkowskim, wzniesiono w 1791 r. Na pewno dotrwała do początku wojny, była cennym zabytkiem chronionym przez lwowskich konserwatorów, lecz później podzieliła los wielu innych świątyń na pograniczu. Najczęściej trawił je podkładany przez komunistów ogień lub równały z ziemią buldożery, by na zawsze zetrzeć w proch wszelkie świadectwa głębokiej na tych terenach wiary.
Sokoliki Górskie to była duża wieś. Rozciągała się po obu stronach Sanu. Pod koniec lat 30. XX wieku mieszkało tu 1520 osób, istniało siedem domów letniskowych i Karpacki Dom "Bajka” dla młodzieży. Działał bufet PKP, trzy sklepy spożywcze, piekarnia, wędliniarnia. Funkcjonowała czytelnia i scena amatorska. Kolej zatrudniała stu ludzi, a tartak ponad 200. To tu przerabiano drewno transportowane kolejką wąskotorową mającą wówczas swoje stacje również w Stuposianach i Ustrzykach Górnych. Dziś pozostały po niej tylko zarastające nasypy.
W 1939 r. Sokoliki przecięła granica na Sanie. Część prawobrzeżna, z dworem, świątyniami i stacją kolejową, znalazła się pod okupacją sowiecką. Część lewobrzeżna - w Generalnej Guberni. Rok później ludność wysiedlono w głąb Ukrainy, jednak w 1941 r., po wybuchu wojny niemiecko-sowieckiej, gospodarze wrócili. Nie mogli wiedzieć, że wkrótce jeszcze raz przyjdzie im opuścić ojcowiznę.
W 1945 r. wieś ponownie została podzielona. Na prawym, polskim brzegu Sanu, nie ostał się ani jeden budynek, a ludzi wywieziono w głąb ZSRR. W części sowieckiej oczyszczono z zabudowy pas o szerokości 800 m pozostawiając w nim, niczym wyrzut sumienia, jedynie murowaną cerkiew. Z całej wioski ocalało zaledwie parę budynków w rejonie stacji kolejowej. Mimo że minęło już ponad 60 lat, do Sokolik nie wrócił żaden rdzenny mieszkaniec.
Na cmentarz nie wolno
Historia ukraińsko-polsko-żydowskich Sokolik jest o wiele bogatsza, czasami krwawa, lecz żeby ją opowiedzieć, trzeba by poświęcić temu osobny artykuł. Wróćmy więc do cerkwi i do tych nielicznych śladów, które są jeszcze widoczne, choć czas coraz bardziej je zaciera. Pewnie znaleźlibyśmy ich więcej niż tylko kamienny nagrobek na tyłach świątyni, gdyby nie "towarzystwo” pogranicznika. Dostał rozkaz, żeby nas pilnować, żebyśmy nie buszowali po okolicy, więc robił swoje. Niby stał niedbale oparty o uaza, popalał papierosy, ale jego czujny wzrok nieustannie nas świdrował. Niewykluczone, że nasz każdy krok śledzili przez lornetki także mundurowi z położonej nieopodal strażnicy.
Więc nie mogliśmy pójść na zarośnięty chaszczami cmentarz ani próbować odszukać resztek po rzymskokatolickiej kaplicy z 1912 r., w której modlili się kiedyś polscy mieszkańcy. Nie mogliśmy odszukać wielu innych miejsc związanych z dziejami wsi, ale i tak cieszymy się, że wpuszczono nas do małego skrawka zakazanej strefy.
Możemy oglądać cerkiew z każdej strony, wejść do środka. Kateryna Szczomak z trudem przyklęka, żegna się trzy razy, my żegnamy się raz i wszyscy patrzymy w umieszczony na murze za prowizorycznym ołtarzem obraz Chrystusa. Nie jakiś ogromny, lecz zwykłych rozmiarów, jak w domu. Ten obraz i dwa inne na bocznych ścianach zawiesili w ostatnich latach wyznawcy prawosławia, którzy razem z duchownym z pobliskich Tureczek Niżnych uczestniczyli kilkakrotnie w nabożeństwach. Były to swego rodzaju panichidy, msze żałobne za umarłą wieś, ale i za umarłą cerkiew, choć z nadzieją, że się kiedyś odrodzi.
Marzenia o muzeum
Po wojnie w okradzionej doszczętnie świątyni sowiecka straż graniczna urządziła stajnię i stodołę. Tak było aż do 1990 r. Rok później rozpadł się ZSRR, Ukraina odzyskała niepodległość, a wraz z nią zmienił się stosunek władz do Cerkwi jako ważnej instytucji mającej niemały wpływ na odbudowywanie narodowej tożsamości Ukraińców.
W 1993 r. władze Turki rozpoczęły starania o odzyskanie cerkwi, jej wyremontowanie i oddanie wiernym, jednak straż graniczna nie dała się przekonać. Podobnie jak do pomysłu, by stworzyć tu muzeum wysiedlonych wsi, o co zabiegali nawet historycy z Uniwersytetu Lwowskiego.
- Tak jest do dzisiaj - mówi dr Oksana Maryskewycz z Instytutu Ekologii Karpat we Lwowie, która doskonale zna temat. - Trzeba pamiętać, że świątynia stoi w pasie między sistiemą a granicą państwa, a to oznacza, że dostęp do niej jest możliwy wyłącznie za specjalnym zezwoleniem. Otrzymują je od wielkiego święta nieliczni Ukraińcy, głównie prawosławni z Tureczek Niżnych, i niemal nikt z obcokrajowców.
Lecz nawet gdyby nagle straż graniczna zmieniła zdanie, to i tak byłby problem ze zdobyciem pieniędzy na odrestaurowanie cerkwi.
- Rejon turczański jest dotacyjny, każda sprawa z dziedziny rozwoju kulturalnego czy zachowania dziedzictwa historycznego jest powiązana z kosztami budżetowymi na poziomie obwodu i państwa - tłumaczy Oksana Maryskewycz. - W dzisiejszych ukraińskich realiach myślenie o tworzeniu w Sokolikach czegoś na wzór izby pamięci pozostaje w sferze marzeń.
Czas się zbierać
Po godzinie fotografowania ocalałej z wojennej zawieruchy świątyni Wasyl Kowalczyn, leśnik z Boryni, daje dyskretnie do zrozumienia, że czas się zbierać. Również pogranicznik niecierpliwie zerka na zegarek. Jeszcze jedno spojrzenie na okolicę, ostatnie zdjęcie i uaz powoli rusza w stronę żelaznej bramy. Chwilę później jest na powrót zatrzaśnięta.
Krzysztof Potaczała
Pozdrav
Dla zainteresowanych artykuł z lokalnego wydania Gazety Wyborczej na ten temat:
Trzeba ratować cerkiew
Cerkiew w Wielkich Oczach może nie przetrzymać zimy. W jedynej na Podkarpaciu i jednej z nielicznych w Polsce cerkwi tzw. szachulcowych, czyli budowanych z tzw. muru pruskiego wali się dach, niszczeje wnętrze. Niestety, nikt nie spieszy jej na ratunek.
Greckokatolicka cerkiew pw. świętego Mikołaja Cudotwórcy w Wielkich Oczach została wybudowana w latach XX ubiegłego wieku, ale rolę świątyni pełniła tylko kilkadziesiąt lat.
- Gdy w latach 1945-48 Ukraińcy zostali wysiedleni z tych terenów, cerkiew została zamieniona na magazyn, który mieścił się tam aż do 1989 roku - przypomina Piotr Tyma, prezes Związku Ukraińców w Polsce. Przez te lata nie była remontowana, drobne prace zabezpieczające zostały przeprowadzone w 1990 r.
- W tej chwili sytuacja jest taka, że obiekt niszczeje i nie ma go kto wyremontować. Cerkiew jest wpisana do rejestru zabytków. Jej właścicielem jest Skarb Państwa, czyli tak naprawdę jest niczyja - dodaje Tyma.
W imieniu Skarbu Państwa budynkiem administruje starostwo powiatowe w Lubaczowie. - Jesteśmy administratorami, ale z tego tytułu żadnych dodatkowych pieniędzy nie mamy. W naszym budżecie nie ma pieniędzy na remont. Nawet na tymczasowe zabezpieczenie nie mamy pieniędzy - mówi Krzysztof Szpyt, wicestarosta lubaczowski. Przyznaje, że cerkiew przegrywa z drogami, które też trzeba remontować.
Starostwo nie może liczyć na pieniądze wojewódzkiego konserwatora zabytków, bo... cerkiew jest własnością Skarbu Państwa. Co innego, gdyby została skomunalizowana, czyli przejęta przez gminę. Wtedy wojewódzki konserwator zabytków mógłby pomóc finansowo w remoncie.
- Próbowałem przekonać radnych gminy Wielkie Oczy, żeby się zdecydowali na takie działanie, ale nie udało się - mówi Krzysztof Szuwarowski z Państwowej Służby Ochrony Zabytków z Przemyśla.
- Ja też próbowałem przekonać radnych, ale jak usłyszeli, że najpierw musimy zrobić analizy, kosztorysy, plany, a potem możemy się starać o pieniądze, których wcale nie musimy dostać, to nie zgodzili się na przejęcie cerkwi. Dlaczego to my mamy się potem tłumaczyć z tego, że budynek się zawalił? - tłumaczy Władysław Strojny, wójt gminy Wielkie Oczy. Jego zdaniem za taki stan cerkwi sporo winy ponoszą także służby konserwatorskie. - Przez całe lata nie kiwnęli palcem. Teraz na remont cerkwi potrzeba około miliona złotych - mówi wójt
Szuwarowski przypomina, że konserwator zabytków jest tylko inwestorem zastępczym, nie zajmuje się bezpośrednio remontami. - Mamy sporo przykładów, w których dzięki pomocy finansowej konserwatora udało się uratować podobne obiekty. Wystarczyło, że ktoś chciał i miał pomysł. Gdyby w Wielkich Oczach dach został naprawiony, z remontem wnętrza można by jeszcze poczekać kilka lat. Można by to robić małymi krokami, zdobywając środki. Tak została uratowana cerkiew w Dubiecku. Zaopiekowało się nią Stowarzyszenie Miłośników Dubiecka. Teraz jest to obiekt wystawienniczy i sala koncertowa. Do cerkwi w Dubiecku ściągają artyści z całej Polski. W Cieszanowie cerkiew uratowało miasto, które ją przejęło. Teraz cerkiew służy jako sala koncertowa i obiekt kultury - stwierdza Szuwarowski.
- U nas nie ma takich stowarzyszeń, które zajęłyby się ratowaniem cerkwi - przyznaje wójt Strojny.
Co dalej będzie z cerkwią w Wielkich Oczach? Sprawą zainteresowany został wojewoda podkarpacki, w jego imieniu zajmuje się tym Włodzimierz Malicki, pełnomocnik ds. kontaktów z mniejszościami narodowymi. - Sprawdzam, jaki jest stan prawny, a potem spróbujemy jakoś pomóc - deklaruje.
Źródło: Gazeta Wyborcza Rzeszów
Czterech panów B.
Ustawowy obowiązek ratowania zabytków ma ministerstwo kultury i tzw dziedzictwa nart.,no ale dziś zabytkami sa plebanie,a na konserwacje świątyń katolickich wydaje się miliony rocznie,nie mówiąc o innych "potrzebach" .Jedna tylko fara w Poznaniu to skarbona bez dna.
"Można objechać cały świat i nie widzieć niczego"
Zachęcony lekturą tego wątku pojechałem do Wielkich Oczy /Oczu?/ zobaczyłem:
pozdrawiam
bertrand236
No!Szczególne wrażenie robią te "pochyłe"fotki-dodają dramaturgii!!!!
WUKA
www.wukowiersze.pl
A parę kilometrów obok taka perełka. Okazuje się że można...
bertrand236
Aktualnie 1 użytkownik(ów) przegląda ten wątek. (0 zarejestrowany(ch) oraz 1 gości)
Zakładki