Jest taki szlak w Bieszczadach, do którego przymierzam się, przymierzam i... jakoś nigdy mi nim nie po drodze. Bo zielono mi nie tylko w sercu dnia każdego i nie tylko przed ślipiętami, gdy na łąkę piekną wyjdę, ale także... przed mapą. Zielony szlak idzie otóż od Leska, na rynku chyba się zaczyna, także lodów u Szelca skonsumowanie jak najbardziej zalecane. Potem brnie ten zielony na południe, do Polańczyka. Tam nawet kiedyś, w zeszłym roku bodaj, dosiadłem szlaku tego (a raczej dotraperowałem...), choć świeżo po podróży byłem, prosto z pociągu a deszcz lała jak z cebra ( w Myczkowie, czy Liczkowie wysiadłem z autobusu...). Poszedłem na południe do Wołkowyji, ciekawe to to nie było, bo tam od cholery takich traw wysokich, z którymi kontakt w czasie deszczu wcale przyjemny nie jest. Dżinsy wodą ociekały, w butach chlupało bo w małe bagienko się wpakowałem, ale... warto było dla wisoku z jakiejś górki po drodze - fajnie cypelek jeden wygladał i Solina pod pierzyną gęstą z mgieł i chmurek...Dalej nie poszedłem, a słynna Terka jest po drodze (pstrągi, uciekajcie! ) potem dojść można do Łukaszowej Moskałówki jakoś, z tego co pamiętam.... Ale, jak rzekłem, na gorącym piwie w Wołkowyji skończyłem, od dziewczyny za barem w knapie na krzyżówce, pożyczając uśmiech... Potem oddałem, drugiego browca walnąłem i... co się okazało? Był auitobus do Cisnej! Jakoś ok godz. 15.30, tylko jeden, tylko w sezonie... A zielony jak został bez przejścia - tak jest! Powiedzcie mi mili - warto na niego wchodzić, ile się traci, nie znając go? Buziaki....
Zakładki