Sobota, 7 października
Rano okazuje się, że niesprawiedliwie oceniłem Sławka – to nastojaszczij wyrypiarz. Nie dość, że nie miał śpiwora i spał bez pościeli wprost pod kremenarosową kołdrą, to przyjechał w Biesy z torbą podróżną i w adidasach. Ku memu zaskoczeniu, recepcja skroiła go aż na 20 zł za nocleg. Przy śniadaniu zgodnie narzekamy na wszechobecny syf i postanawiamy po południu zmienić „miejsce stałej dyslokacji” – ja na Wetlinę, Sławek na inny lokal w UG. Z ulgą dostrzegam, że ze swej przepastnej torby mój kolega dobywa mały plecak, z którym zamierza wypuścić się na Rawki. Żegnamy się przed schroniskiem i rozchodzimy w swoje strony – ja na czerwony szlak, on na niebieski.
Sto metrów dalej natykam się na radosną ekipę kilkunastu współspaczy, z których część kojarzę ze spotkań w łazience lub na papierosie. Średnia wieku koło 50-tki, stroje mocno kurortowe, zapał bojowy. Niestety oni też mnie rozpoznają i hałaśliwie anektują do zespołu. Również wybierają się na Tarnicę. Co chwilę strzelają otwierane puszki piwa, ktoś intonuje pieśń patriotyczną. Luvly... Zanim docieramy do centrum UG, mam ich już dość. Przy kasie BdPN korzystam z okazji i urywam się po pretekstem umówionego spotkania z piękną kobietą. Oczywiście spotykam się z pełnym zrozumieniem, zyskując przy okazji opinię „bieszczadzkiego maczo”. Nawet nie mam wyrzutów sumienia z powodu kłamstwa – w końcu to taka metafora: Tarnica jest rodzaju żeńskiego i – jako taka – wymaga zdobycia.
Zanim mozolnie wdrapię się na Szeroki Wierch, spotkam mnóstwo takich „teamów”. W końcu jest sobota, więc na szlaku spory ruch. Szacunek mój budzi nobliwe małżeństwo koło 70-tki, z którym rozmawiam chwilę pod Tarniczką. Uwagę zwraca strój pana – spodnie od garnituru wpuszczone w skarpetki, a na stopach lakierki. Państwo zastanawiają się, czy nie wracać, bo są już dość zmęczeni. Żegnamy się, a oni jeszcze nie podjęli decyzji.
Na grzbiecie lodowate podmuchy przenikają mnie do szpiku kości. Polar nie chroni przed wiatrem, więc wyciągam z plecaka moją tajną broń – wojskową pelerynę. Gdy próbuję ją założyć na porywistych podmuchach, o mało nie odlatuję na Ukrainę. Mam wrażenie, że wyglądam jak skrzyżowanie coppolowego Draculi z czotowym Hrynia. Czyli malowniczo. Choć nieżyczliwi mogliby powiedzieć „głupkowato”. Ale robi mi się znacznie cieplej. Na Przełęczy Krygowskiego odpoczywam dłuższą chwilę w towarzystwie całkiem sporego tłumu. Jest wśród nich młode małżeństwo z 3-, 4-miesięcznym niemowlakiem. No sorry, ale za cholerę nie zrozumiem takich rodziców. Młody ledwo otworzył oczy i już jest wystawiany na kaprysy surowej aury, a starzy właściwie nie są w stanie robić nic innego, niż uważać, żeby dziecku nie stała się jakaś krzywda. Niby kto ma skorzystać na takich eskapadach? Chyba tylko te zastępy innych wędrowców, którzy z egzaltacją rozczulają się nad „młodym podróżnikiem”... Ech, marność nad marnościami...
Na Tarnicy spotykam grupę młodzieży z przewodnikiem. Tym ostatnim jest ładna, drobna blondynka w okularach, z błękitnym plecakiem ozdobionym naszywką „Przewodnik bieszczadzki”. Zastanawiam się, czy to czasem nie Lucyna. W zasadzie mógłbym po prostu podejść i zapytać, ale... ekhm... nigdy nie miałem śmiałości do kobiet. Wyjmuję aparat i rozglądam się w poszukiwaniu kogoś, kto zrobiłby mi pamiątkową fotkę. Swoje ofiary wybieram zazwyczaj spośród ludzi, którzy mają bardziej skomplikowany sprzęt fotograficzny. Wychodzę z założenia, że komuś takiemu nie trzeba tłumaczyć podstawowych zasad posługiwania się zoomem czy ręcznego ustawiania ostrości. Jak się okazało tydzień później, dobra dusza, która uwieczniła mnie na Tarnicy, obcięła mnie w pasie i miłościwie zagarnęła do kadru prawie wszystkich współzdobywców.
Schodzę na przełęcz i tu następuje trudny moment decyzji. Wariant optymistyczny zakładał dalsze przejście przez Bukowe Berdo do Widełek. Z jednej wszelako strony jest już po 15, więc do UG wracałbym po zmroku, a poza tym – szczerze mówiąc – czuję już w mięśniach dotychczasową trasę. Rozważywszy wszystkie „za” i „przeciw” decyduję się wracać przez Wołosate. Schodzę więc do centrum wsi, wypijam pokrzepiające piwko pod sklepem, zapalam drugiego tego dnia papierosa (co skutkuje atakiem kaszlu) i ruszam asfaltówką w stronę Ustrzyk. Gdy widzę kierowców próbujących rozpaczliwym slalomem omijać dziury w jezdni, rezygnuję z łapania „stopa” i do „Kremenarosa” wracam o zmierzchu.
W pokoju spotykam Sławka. Wrócił z trasy dużo wcześniej, ale nie znalazł w UG żadnego innego wolnego miejsca na nocleg. Ja również nie mam sił ani ochoty tłuc się do Wetliny o tej porze, więc zgodnie decydujemy się na kolejną noc w schronisku. Idziemy do baru uregulować należność i wziąć pościel dla Sławka. Przy okazji wypijamy – statystycznie – po 3 piwka. Sławek – jak zwykle – jedno małe. Wchodzą moi poranni znajomi, którym urwałem się pod pozorem randki. Pytają konfidencjonalnie, jak mi poszło spotkanie z kobietą. Zgodnie z prawdą odpowiadam, że mi uległa, co zostaje skwitowane radosnym rykiem i aprobującym klepaniem po plecach. Pojawia się też owo starsze małżeństwo, które spotkałem pod Tarniczką. Pan „lakierkowy” przyznaje, że ostatecznie zawrócili przed samą Tarnicą. „Ale wie pan, ja mam 73 lata...” Szacunek do kwadratu.
Zasypiam ok. 20, natychmiast po wsunięciu się do śpiwora. Ale błogi sen nie trwa długo. O 22 moja łyżeczka zostawiona w blaszanym kubku zaczyna miarowo podzwaniać. Za ścianą z dykty rozpoczyna się dyskoteka. Prawie nie słyszę Sławka, który rzuca przekleństwa z drugiego końca pokoju. Ale OK, jest sobota, ludzie się bawią. Wyrozumiałości wystarcza mi do 3 nad ranem. Z zaciśniętymi zębami wbijam się w spodnie i idę do baru, w którym dorzyna się z 5 osób. Grzecznie mówię, że za ścianą próbują spać ludzie, którzy zapłacili za nocleg. Mistrz ceremonii bez słów, za to z kwaśną miną ścisza sprzęt. Wychodząc czuję na plecach wrogie spojrzenia. W pokoju starannie przekręcam klucz od środka i ledwo dowlekam się do wyra.
Zakładki