Rano robimy nic. Lubimy to robić (Z Bertranda, 2011)
właśnie, wziąłby człowiek amunicję
eksportową śliwowicję
drzwi opatrzyłby w inskrypcję:
"przedsięwzięto ekspedycję" (MamciaDwaChmiele,2012)
Czwartek, 12 października
Budzę się kwadrans przed budzikiem. Zwlekam się z łóżka i idę po wrzątek do kawy. Jest godzina 4, więc w schronisku martwa cisza, a każde skrzypnięcie podłogi pod moimi stopami brzmi jak wystrzał z „Aurory”. W bladym świetle korytarzowej lampki wsypuję do kubka resztę kawy. Po pierwszym łyku oczy stają mi w słup. Całkiem spora ta reszta, pewnie nie zasnę do Gwiazdki. Ostatni rzut oka na pokój, wór na plecy, zgrzyt klucza przekręcanego od zewnątrz. W przedsionku moment zawahania – co zrobić z tymi butami? Świadomość ekologiczna jednak zwycięża. Wzdycham, całuję je w cholewki i na zewnątrz wrzucam do kontenera na śmieci. Maszeruję na przystanek gapiąc się w pięknie rozgwieżdżone niebo. Latarnie świecą z rzadka, więc nic nie mąci tego widoku. Na przystanku jestem sam, zatem ostatni raz delektuję się ciszą i wciągam w płuca krystaliczne, mroźne powietrze. Wreszcie z głębi wsi narasta pomruk silnika, a po chwili pojawiają się światła autobusu. Na wszelki wypadek macham ręką, a po chwili wrzucam plecak do luku bagażowego. Na schodkach dostaję gęsiej skórki – nie wiem, czy starczy mi na bilet. Zgrzyt autobusowej drukarki, szczęk wysuwanej szuflady i... „20,50”. Ufff... a więc mogłem jeszcze wczoraj zaszaleć! Ale wtedy mógłbym nie wstać o 4.
Stwierdzam, że jestem jedynym pasażerem, rozsiadam się więc wygodnie. Do Cisnej dosiadają się jeszcze dwie osoby o łazikowym image. Mówimy sobie „dzień dobry”, po czym każdy przykleja nos do swojej szyby, za którą i tak nic nie widać. Świt witany w okolicach Baligrodu nie przynosi poprawy, bo świat otulony jest gęstą mgłą, więc ostatni rzut oka na Biesy jest mocno zamazany. W Baligrodzie wsiada spora grupa dzieci, a w Sanoku robi się naprawdę tłoczno. Na pierwszym, „panoramicznym” siedzeniu rozsiada się starsza, elegancko ubrana para. Typ ludzi bardzo gadatliwych, ostentacyjnie kulturalnych i uprzejmych, a ponadto zorganizowanych i wszechwiedzących... Po prostu koszmar. Stojący między siedzeniami dorośli są przez staruszków życzliwie instruowani, by trzymali się poręczy, bo gdy autobus szarpnie, można upaść i złamać nogę. Wsiadające dzieci są pytane, czy ubrały się dziś ciepło i jakie mają lekcje. Kierowca jest komplementowany za czysty pojazd i fachową jazdę. Efekt jest taki, że przerażeni dorośli wycofują się gwałtownie na tył autobusu, rozszczebiotane dzieciaki nagle nabierają wody w usta i odpowiadają półsłówkami, a rozmowny początkowo kierowca milknie i zaczyna podejrzliwie przyglądać się staruszkom w lusterku. Państwo starsi wyciszają lepiej, niż wykładzina z korka. Zamykają się na moment, gdy do autobusu wsiada podpity facet w skórzanej kurtce (na marginesie – niezły gość, w głębokiej magmie o 7 rano!). Ponieważ zwolniło się miejsce obok mnie, koleżka natychmiast je zajmuje. Po chwili zaczyna mnie bełkotliwie przepraszać za coś, co – jak mu się wydaje – kiedyś mi powiedział. No ale „był pijany”. Oczywiście zapewniam go, że nie chowam urazy i wszystko jest OK. Facet wysiada po dwóch przystankach, uprzednio uścisnąwszy mi serdecznie dłoń.
Po czterech godzinach od wyjazdu z Wetliny melduję się na dworcu w Rzeszowie. Kurcgalopkiem podbiegam do bankomatu, uzupełniam braki gotówkowe i z ulgą zasiadam w „Koguciku” na ostatni kufelek. Czasu mam trochę, więc robią się z tego dwa kufelki. Na peron docieram w różowym nastroju, który jednak pryska jak bańka mydlana – na ławce dostrzegam moich staruszków z autobusu. No ale w pociągu przynajmniej jest dokąd uciec. Po chwili głośniki obwieszczają 10-minutowe spóźnienie pośpiesznego z Przemyśla do Szczecina. Niby nic wielkiego, ale państwo starsi dostają furii – cały ich misternie skonstruowany plan podróży legł w gruzach. Złorzecząc pod nosem miotają się po całym peronie. Ja też, ale zawsze w przeciwpołożną. Pojawiają się żebrzące cygańskie dzieci. Staruszek pańskim gestem rzuca im pod nogi garść drobniaków, które cyganiątka chciwie zbierają przy akompaniamencie obelg mruczanych przez hojnego darczyńcę. No co za kutas... (wybaczcie, tutaj kropki nie pasują). Wreszcie nadjeżdża pociąg i zajmuję miejsce w pustawym przedziale. Oczywiście po chwili przez korytarz przesuwają się dwa złowrogie cienie. Obrzucają mnie pogardliwym spojrzeniem i przechodzą dalej – widocznie nie przypada im do gustu mój ponad tygodniowy zarost i przybrudzony polar. I pomyśleć, że podczas całej wyprawy parę razy moja ręka sięgała już po maszynkę do golenia...
Dalsza podróż mija bez większych atrakcji. W Biesach zresetowałem się tak całkowicie, że nawet spóźnienia i przesiadki mnie nie stresują. Po szesnastu godzinach jazdy od momentu startu z Wetliny melduję się na dworcu w Zielonej Górze.
Epilog:
Niejako na własny użytek pozwolę sobie wypunktować kilka luźnych wrażeń i wniosków z tej wyprawy. Będzie toto subiektywne i naiwne, więc czytacie na własną odpowiedzialność :)
1. Przy takiej kondycji (a właściwie jej całkowitym braku) nie mam co marzyć o całodniowych trasach, tym bardziej z plecakiem. Przed następną wyprawą jakiś trening byłby nad wyraz wskazany. O rzuceniu palenia nie wspominając.
2. Po sezonie lepiej wybierać się w Biesy własnym transportem. Zbyt dużo czasu zajmują przejazdy, a raczej próby ich zorganizowania. Gdzie te czasy, gdy na machanie ręką zatrzymywał sie prawie każdy kierowca... Gdy teraz ktoś zatrzymuje się przy tobie z własnej woli, możesz byc prawie pewnym, że zechce na tobie zarobić (w sensie – będzie to kierowca busa).
3. Po sezonie trudno liczyć na tzw. bieszczadzki klimat knajpiany. Z niejakim zdziwieniem stwierdziłem, że podczas tej wyprawy ani razu nie imprezowałem, nawet skromnie. Nie liczę piwka o zachodzie słońca, bo to inna kategoria. No ale w końcu mogłem się tego spodziewać, jadąc samotnie i po sezonie.
4. Mam wniosek racjonalizatorski dla właścicieli schronisk i pensjonatów – odpłatne usługi pralnicze (nie spotkałem się z czymś takim, ale może gdzieś w Biesach istnieją). Jeśli byłyby powszechne, możnaby zabierać mniej ciuchów. Zresztą w rękach trudno wyprać porządnie taki polar czy spodnie. Cennik usługi - 5 zł za wsad, 2 zł za porcję proszku. A używaną pralkę można kupić tanio od dostawców ze sklepów AGD, którzy od niedawna mają obowiązek zabierać stary sprzęt przy dostawie nowego.
5. Nie zrozumiem, dlaczego miejscówki pod tym samym szyldem (konkretnie PTTK) mogą się tak bardzo różnić standardem. W Wetlinie można było zrobić cudeńko, a w UG – nie? Tym bardziej, że – o ile wiem – w Ustrzykach jest większy głód miejsc noclegowych...
6. Zanika zwyczaj witania się na szlaku, postępuje za to jego – nazwijmy to – dywersyfikacja. Kiedyś „cześć” było uniwersalne. Teraz trzeba najpierw obrzucić wzrokiem spotykanego człowieka i błyskawicznie zdecydować, czy powiedzieć „cześć”, „dzień dobry”, czy też trzymać dziób na kłódkę, by nie narazić się na zdziwione spojrzenia. Ale może to i dobry objaw świadczący o tym, że coraz więcej ludzi jeździ w Biesy, nawet ci niedzielni turyści, niezainfekowani (póki co) wirusem typu „B”.
Podsumowując – wyprawa była niezwykle udana i klimatyczna, a samotne łażenie po sezonie ma niepowtarzalny urok. Odnalazłem swoje ślady stóp sprzed lat, więc mogę uznać, że – metaforycznie pojęta – zemsta została dokonana.
Dziękuję za uwagę i do zobaczenia na szlaku :)
Ostatnio edytowane przez Marcowy ; 30-10-2006 o 13:16
Marzyciel...
Może właśnie dlatego? Myśmy onegdaj uciekli z Czartem po jednej nocce w Kremenarosie na prywatną kwaterkę po drugiej stronie szosy. Nie wytrzymaliśmy ogrzewania chuchem własnym i płatów pleśni sufitowej jako dodatku do szamponu;> Ale było tam bractwo, które chyba 3 czy 4 dzień okupowało pokój i nie marudzili. Gdzie indziej w UG nie dostaliby wtedy tylu łóżek na raz.
Też to odczuwam. Dziwi mnie ta wybiórczość. W górach uczyli mnie, że każdy jest 'Ty'. Taki znak równości pomiędzy ludźmi. Ale teraz Panie inne czasy, inne czasy... Hehe...niedawno na kursie przewodnickim niektórzy młodzi krztusili się zwracając się do mnie po imieniu. A pod Tarnicą w lecie mały chłopczyk powiedział 'cześć' na moje 'cześć' po czym sczerwieniał i poprawił na 'dzień dobry':P
Szkoda, że nie pojechałeś na dłużej :)
Rano robimy nic. Lubimy to robić (Z Bertranda, 2011)
właśnie, wziąłby człowiek amunicję
eksportową śliwowicję
drzwi opatrzyłby w inskrypcję:
"przedsięwzięto ekspedycję" (MamciaDwaChmiele,2012)
Kiedy będziesz miał uprawnienia?
WIELKIE DZIĘKi za wspaniałą relację. Czytałem jednym tchem.
Klika uwag do epilogu.
1. Mam to samo. Jestem w Bieszczadzie, a kondycja jeszcze w domu. Jak wracam do domu to ona chyba w drodze w Bieszczad, bo znowu jej nie ma chociaż z dumą oznajmiam, że nie palę.
2.Dzięki za tą uwagę, zwłaszcza, że wybieram sie w czwartek. Jestem zmotoryzowany, zawsze zabieram turystów i nie tylko, ale teraz mam w planie trasę podczas której będę zmuszony skorzystać z przygodnego transportu.
3.Nie zgadzam się. Bywam po sezonie często i potrafię znaleźć ten klimat.
4. Popieram wniosek
5. No koments
6. Zawsze mówię "Czesć". może dlatego, ze jestem juz w takim wieku, że niektórzy zastanawiają się, czy nie powiedzieć "Dzień Dobry".
Pozdrawiam
bertrand236
Marcowy - bardzo przyjemnie się czyta Twoją relację. Dzięki za odrobine rozrywki na jesienne wieczory.
ad rem pkt 3 epilogu - nie zgodze się. Zalezy co rozumiemy pod pojęciem "klimat" Generalnie mnie w knajpach bieszczadzkich bardziej podoba się po sezonie. Obsługa ma więcej czasu i jest bardziej skora do rozmowy i opowiadań. Nie traktuje mnie jak konsumenta, tylko jak turystę.
Np. w sezonie do Lacha nie zaglądam, ale jak byłem zimą, to był zupełnie inny człowiek. Było rewelacyjnie i gdyby nie fakt ze musiałem iść, to zostałbym tam na dłużej.
Zgadzam się z przedmówcami:) Klimat w Bieszczadach zawsze jest. Może czasem stawiamy otoczeniu za duże wymagania i klimat złośliwie znika?:P Ja np bardzo sobie kiedyś upodobałem 'Piekiełko' po sezonie. No, wiele wody w Sanie upłynęło odkąd tam nie byłem, ale po sezonie klimaty tam były dla mnie akuratne: łatwo sobie było z miejscowymi ludźmi zagadać i zwyczajnie zadumać się nad piwskiem albo natknąć na tajemniczego samotnego wędrowca i ni z gruszki ni z pietruszki rozgwarzyć się o górach, polityce i innych bardzo ważnych sprawach:)
Rano robimy nic. Lubimy to robić (Z Bertranda, 2011)
właśnie, wziąłby człowiek amunicję
eksportową śliwowicję
drzwi opatrzyłby w inskrypcję:
"przedsięwzięto ekspedycję" (MamciaDwaChmiele,2012)
Klimat klimatowi nierówny :) Czasem to zatłoczona Baza, czasem miejscowy spotkany na piwie pod sklepem. Jeśli ktoś jedzie sam po sezonie, to raczej nie po to, żeby siedzieć non-stop w przepełnionych knajpach.
Ale czasami człowiek hucznie zabawić się musi. Inaczej się udusi :D
Witam
przeglądam to forum od dwóch lat , ta relacja jest świetna
najlepsza jaką czytałam
dziękuje
też zauważyłam , że zanika zwyczaj pozdrawiania na szlaku a szkoda
Pozdrawiam
Ps
ten kolega już nie pojedzie w Bieszczady , zniszczyłby swój mistenie tkany spokój
Aktualnie 1 użytkownik(ów) przegląda ten wątek. (0 zarejestrowany(ch) oraz 1 gości)
Zakładki