Schronisko pod Łopiennikiem
czyli
Co zapamiętałem z pobytu na przełomie sierpnia i września 1977 roku
Dotarłem tam około dwudziestego sierpnia, nie był to mój docelowy punkt wędrówki, jak wszyscy, chciałem zwiedzić również inne Bieszczadzkie rejony. Niestety dalej już się nie ruszyłem. Urzekła mnie panująca tam atmosfera, którą tworzyli przebywający w schronisku ludzie. Trzon to stali bywalcy, w większości studenci UW.
Z tego co pamiętam, „kierownictwem” schroniska było dwoje ludzi. Wspominany, w opowieści „jednego z pulpitów” Maciek, którego profesję ktoś z grona określił – artysta kowal. Drugą była kobieta, imienia nie zapamiętałem, ona przede wszystkim zajmowała się przyjmowaniem i obsługą grup przybywających do schroniska. Jak sugerują niektórzy, nie byli parą, przez pewien czas przebywała tam bowiem dziewczyna Maćka-Ula.
Potwierdzam jednak informacje o tym, że jak pacierza tak trunków Maciek nigdy nie odmawiał. Pamiętam incydent przy ognisku gdy, mając już dobrze w czubie ( bo bawiąca wówczas grupa studentów z Poznania degustowała szprync z Dodoni) odebrał chłopakowi gitarę i wrzucił do ognia razem ze swoimi butami. Następnego dnia usprawiedliwiał ten wyczyn, że nie mógł już słuchać piosenki „Lato pachnące miętą”, która była wówczas „hitem” na bieszczadzkich szlakach.
Pamięć jest zawodna, jednak na podstawie przeczytanych postów przypomniałem sobie, jak wieczorami opowiadano, że „Maciek chciałby zrobić to czy tamto”. Kojarzyłem te plany z obecnym tu na miejscu człowiekiem, jednak, teraz wiem to na pewno, iż ktoś wyprowadził mnie z błędu – chodziło o dwie różne osoby.
Na dzień, lub dwa przybył do schroniska człowiek przed którym, jak sobie przypominam, wszyscy mieli respekt. Przywiózł reglamentowany wówczas cukier, oraz inne rzeczy między innymi gont. Wieczorem, opowiadał o kimś, zaginionym na wyprawie kajakowej.
Jak opisuje „jeden z pulpitów”, dużo się w tym czasie działo w tworzeniu infrastruktury. Ja, na przykład uczestniczyłem w budowie strategicznego obiektu jakim był nowy wychodek. Budowla na miarę czasów i potrzeb, z bukowych okrąglaków, dwukabinowa.
Przy źródełku rzeczywiście były fundamenty pod planowaną saunę. Była też ciepła woda, oczywiście na zasadzie „zrób to sam”. Jako że wówczas miednice były metalowe, wystarczyło rozpalić pod nią ognisko i podgrzać ciecz do żądanej temperatury-jak na bieszczadzki warunki- ful wypas.
Wodę do schroniska rzeczywiście trzeba było donosić lecz w ’77 do tego celu używaliśmy plastikowych kanistrów o pojemności 20 lub 30 litrów.
Zdjęcia w internecie, pokazują budynek od strony polanki, wejście było po drugiej stronie. Pierwotnie wchodziło się prosto z podwórka do wewnętrznego korytarza. Przed moim przyjazdem postawiono cztery ścianki z bali. Pomieszczenie powstałe w ten sposób stanowiło sień, którą nasza ekipa kryła, wspomnianym wcześniej gontem. Odnośnie tej przybudówki, przypominam sobie fragment czyjejś wypowiedzi. W zamyśle – zapewne Maćka Pytla – ta sień miała być zawsze otwarta, nawet gdy schronisko z jakichś powodów byłoby zamknięte. By każdy wędrowiec mógł schronić się przed deszczem czy przeczekać noc.
Centralnym miejscem schroniska była oczywiście kuchnia w której zbieraliśmy się wieczorem, by wydarzenia minionego dnia opisać w bluesie. Chciałbym jednak w tym miejscu opowiedzieć głównym elemencie jej wyposażenia czyli stole. Rzecz prosta i pewnie dlatego urzekająca. Blat z surowego bala, o wymiarach 1x2,5m i grubości 8 lub 10 cm. Osadzony był na dwóch stożkowych podporach, które przechodziły przez wycięte w nim otwory i wystawały 30-40 cm. ponad poziomem stołu. Na ich szczycie stawiane były wieczorem świece, a topiąca się parafina tworzyła malownicze nawisy. W ten sam sposób wykonane były ławy stojące wokół stołu. Sprzęty te były wspaniałym dopełnieniem obrazu bieszczadzkiej przygody.
Na koniec opiszę inwencję twórczą przewijających się przez schronisko ludzi.
Wyobraźcie sobie, że wchodzicie do chaty, siadacie przy stole i widzicie, że stoi na nim COŚ. Deseczka o wymiarach 10x15cm.na podpórkach z patyków. Po środku otwór, wokół którego wbite są małe gwoździki, a na nich zapleciony sznurek. Poniżej przymocowane dwa kółka – Ø 3 cm. z przeciętej w poprzek gałęzi, a pod nimi zaszczepka. Zapewniam, zarówno ja jak i każdy nowy przybysz po obejrzeniu intrygującego obiektu normalnym odruchem zakładał zaszczepkę na haczyk i .... włączał radio, które było zamocowane po drugiej stronie deseczki.
Po datowaniu wpisów widzę, że zainteresowanie tematem zdecydowanie osłabło, ale mimo to za jakiś czas zamieszczę kolejną porcję.
Zakładki