- Dziesięć minut postoju! -Rzucił przez ramię kierowca wyłączając silnik. Pora więc poczynić pierwsze kroki, kroki że tak napiszę wędrowne, a nie te szare, zwykłe, codzienne, zabiegane lecz przeciwnie, kroki jasne, radosne, prowadzące akurat w tej chwili do pobliskiego sklepu po browca i inne takie tam prowianty. To moje poranno-raźne kroczenie przerwał zastępując mi drogę nieznany mi człowiek o złotych zębach. Radosna moja twarz skłoniła go również do szerokiego uśmiechu. A trzeba Wam wiedzieć, że niebo tego dnia było piękne, ni chmurki, ni obłoczka, słońce świeciło więc całą swoją mocą a garnitur jego zębów lśnił i migotał. Po trwającym przez chwilę obopólnym szczerzeniu się do siebie, obcy Pan przystąpił do składania mi jak najbardziej jednoznacznych ofert, bynajmniej nie jakichś bezecnych lecz typowo handlowych:
- Papieroski? -Spytał z charakterystycznym akcentem.
- Nie, dziękuję, nie palę.
- Wódeczka? -Ciągnął niezrażony.
- Dziękuję, nie piję. -Nie wiedzieć czemu skłamałem.
- No to może chociaż cukiereczki dla żony? -Nie dawał za wygraną.
Nim zdążyłem otworzyć usta, sam z nieukrywanym rozbawieniem odpowiedział sobie:
- Pewnie żony u niego też nie ma! I tu spudłował haniebnie, ale nie wyprowadzałem go z błędu bo czas uciekał, a dziesięć minut to dziesięć minut. Ruszyłem więc do sklepu, a tam cóż, sklep jak sklep, nawet na półkach poukładane w odpowiedniej kolejności (szukany towar zaraz w pierwszym rzędzie) dzięki czemu jeszcze w ramach przyznanego mi czasu, siedząc na tylnej kanapie teleportującej mnie maszyny, usłyszałem miły memu sercu dźwięk: csssyyyt...pstryk!
Złoty balsam wypełniał moje wnętrze, złote słonko świeciło na niebie, złote zęby połyskiwały tu i ówdzie w okolicach dworca autobusowego PKS a ja obserwując przez szybę pobliskie tereny, śpiewałem sobie w duchu (by swoją „muzykalnością” nie narażać co wrażliwszych estetycznie współpasażerów na niewątpliwe katusze) piosenkę miejscowej formacji o tym, że – „to stolica Bieszczad jest”.
Ruszyliśmy dalej.
Zakładki