No i wreszcie nadszedł ów pamiętny dzień 19 maja 2007 r.
Przed KIMB-em wybraliśmy się z Gosią do Ustrzyk Dln. na zakupy - oczywiście u ukraińskich „mrówek”. Były to całkiem udane zakupy - jeszcze długo będziemy mieć pełny barek w domowym regale. Jedynie po „chmilnym micnym” pozostało tylko wspomnienie (ale za to b. przyjemne).
Początkowo miałem zamiar coś z tego, dopiero co dokonanego zaopatrzenia przynieść na obrady Kongresu, ale przecież ... tak nie wypada. Co innego przyjść z własnej roboty domową nalewką, ale żeby udać się do polskiego lokalu gastronomicznego z ukraińską gorzałą ? Jeszcze tak nisko nie upadłem. Chociaż to nie była żadna zwykła siwucha, lecz „Chlebnyj dar” i „Kalganoff” (u ruskich mrówek po 15 zł za butelkę 0,7 l). Zrezygnowałem więc z tego niecnego zamiaru i zdałem się na zaopatrzenie bufetu Jacka. I to był strzał w 10-tkę.
Gdzieś tak tuż po godz. 19-tej w „Zajeździe pod Caryńską” zaczęli się gromadzić dostojni kongresmeni płci obojga. Wśród płci nadobnej wyróżniała się Piękna Iza, a wśród brzydkiej - naturalnie Pastor (wyraz natchnienia na twarzy i uduchowione oblicze czyniły Go wyjątkowo urodziwym). Dalszej gradacji damskiej i męskiej urody nie będę prowadził, bo mi jeszcze kiedyś panie (solidarnie z moją żoną) buzię podrapią, a panowie mordę obiją.
Pastor był w ogóle bardzo przejęty swoją rolą, ciągle w ruchu, w sposób symultaniczny udzielał (tylko paniom !) rozgrzeszenia. Podsłuchałem, że co poniektórym nakazywał modlitwę w intencji przywrócenia dziewictwa. I wszystko to czynił sprawdzając równocześnie moc przywiezionej zacnej nalewki.
Zadzwonił do mnie Lupino z pozdrowieniami dla KIMB-owiczów. Natychmiast je przekazałem, a później w trakcie „obrad” uczyniłem to jeszcze raz. Lupino przedstawił również usprawiedliwienie swojej nieobecności. Cóż, siła wyższa, musiałem to usprawiedliwienie przyjąć. Ale przynajmniej potrafił się zachować względem Prezydenta Forum. A inni nieobecni ? Wstyd ! Nie dość, że nie zadzwonili, to nawet e-maila czy sms-a z usprawiedliwieniem nie przysłali. „Ani be, ani me, ani kukuryku” - pozwolę sobie przytoczyć w tym miejscu cytat ze słynnej wypowiedzi innego Pana Prezydenta podczas przedwyborczej debaty telewizyjnej w 1995 r.
Na świeżym powietrzu trwało pieczenie barana, a pod dachem Iras zaprezentował nam film z wypadu w Bieszczady po ukraińskiej stronie granicy. I było to naprawdę bardzo interesujące. Wiele się tam nie zmieniło, zachowały się całe kompleksy skansenów, w naszym rozumieniu tego słowa. Oglądając ów film uruchomiłem wyobraźnię i ujrzałem polskie Bieszczady przed akcją Wisła. I chyba właśnie tak wyglądały. Iras, dzięki !
Nastąpiła także „zrzutka” na pieczonego barana, po 40 zł za „osoboporcję”. Doszło nawet do nadpłaty, skrupulatnie wyrównanej jednak przez Jacka piwem. Kto chciał, to brał sobie butelkę „Żywca” ze skrzynki stojącej pośrodku sali obrad.
No i wreszcie dokonałem uroczystego i formalnego otwarcia VI Kongresu Internautów Miłośników Bieszczad. Coś tam przemawiałem, prawie wszystko zostało sfilmowane przez Andrzeja 627 (Andrzeju, dzięki !). Wzruszenie dusiło mnie za gardło, ale czujność zachowałem ! Kątem oka śledziłem, czy aby ktoś nie dobiera się przedwcześnie do nalewki Pastora.
Potem nastąpiła ogólna i powszechna autoprezentacja. Każdy z obecnych na sali przedstawił się pseudonimem z Forum oraz co nieco opowiedział o sobie.
A jeszcze później miała miejsce wytężona praca w podkomisjach problemowych, których skład był raczej zmienny. Nie pamiętam, czy uczestniczyłem we wszystkich, ale w większości chyba tak. Prace te były przerywane tylko na czas konsumpcji właśnie upieczonego na rożnie barana. Poza tym, jak powszechnie wiadomo, baran to nie ryba, ale pływać lubi. Oj, popływał ci on, oj popływał ...
Początkowo nie poznałem Ducha Przeszłości, gdy do mnie podszedł, ale to tylko z powodu zapuszczonej przez niego brody. Potem sporo pracowaliśmy w jednej podkomisji. Także z Dertym wiele bieszczadzkich problemów zdołaliśmy rozstrzygnąć, w miarę ubywania zacnych trunków. Derty ma naturalne warunki do bycia urodzonym wodzirejem.
Chciałem także pogadać z Piotrem i bardzo ucieszyłem się, gdy Go zobaczyłem. Myślałem, że sobie usiądziemy przy flaszeczce i porozmawiamy na bieszczadzkie tematy, ale tak szczerze, „po duszam” czyli „jak czekista z czekistą”. Ale Piotr dość prędko wybył, gdyż spieszył się do chorego zwierzaka. A ja akurat to doskonale rozumiem - moja kotka miała 8 lat temu operację i pamiętam, jak się wtedy niepokoiłem i w ogóle podle czułem. Zwierzak potrafi być najbardziej prawdziwym i szczerym Twoim przyjacielem, Drogi Internauto. Na pewno nie potrafiłbyś go zawieść, gdyby się znalazł w potrzebie i potrzebował Twojej pomocy. Bo i on, w analogicznej sytuacji by Ci pomógł, naturalnie w miarę swoich skromnych psich czy kocich możliwości. Jeżeli mi nie wierzysz, to podejdź teraz do swojego pieska lub kotka i spójrz mu w ślepka. No i jak ? Mam rację ?
Część artystyczna Kongresu to oczywiście Manio and His Group. Żeby to opisać, to trzeba być wytrawnym krytykiem muzyczno - literackim. Nie jestem takim. Ale przecież można(i trzeba !) obejrzeć i posłuchać tego jeszcze raz. I jeszcze niejeden raz. A gdzie ? Ano, na filmie Andrzeja 627, tu - na Naszym Forum. Andrzeju - jesteś wielki, jeszcze raz stokrotne dzięki. A tysiąckrotne dzięki - gitarzystom i wokalistom.
Tuż po godz. 24-tej Gośka poprosiła, aby odprowadzić Ją już do domu. Wcale się Jej nie dziwiłem. KIMB odbywał się w sobotę, a w poprzedni wtorek mieliśmy b. smutną uroczystość rodzinną (pisałem o tym przed KIMB-em). Siedziała więc na tych „obradach” z dość mieszanymi uczuciami. I cały czas odreagowywała to przykre wydarzenie.
Moim błędem było, iż nie rejestrowałem, ile i co wypiła. A Ona tymczasem konsumowała głównie piwo, nie odmawiając jednakże przy tym poczęstunków innymi, mocniejszymi trunkami.
Powędrowaliśmy więc w ciemnościach, tylko przy świetle latarki, do naszego „agroturystycznego” domu Ustrzyki Grn. 15, położonego na górze - blisko siedziby dyrekcji BdPN. Można na tę górę wejść skrótem po drewnianych schodkach, a można i dookoła - szosą. Niesłusznie założyłem, że Gosia - jeżeli jest wstawiona - to najwyżej tyle co ja, czyli że niewiele. Tymczasem ona była już ubzdryngolona, czego ja, po ciemku i sam będąc na rauszu, absolutnie nie zauważyłem. I wybrałem tę pierwszą opcję wejścia pod górę, na której znajduje się małe osiedle pracowników i b. pracowników BdPN.
W rezultacie Gosia wyrżnęła na tych schodach buzią o stopień, tłukąc okulary i kalecząc (na szczęście powierzchownie i niegroźnie) twarz w okolicy nasady nosa.
Doholowałem Ją do domu, położyłem do łóżka, a sam wróciłem do Was, aby dalej pełnić funkcję Prezydenta Forum. Służba nie drużba.
Siedziałem tam do samego końca „obrad”, tj. do ok. 3-ciej nad ranem.
W drodze powrotnej znów miałem małą przygodę.
Wszedłem na asfaltową drogę w kierunku Hoteliku Białego i siedziby dyrekcji BdPN. Było jeszcze ciemno, poza tym mglisto i zimno. A w tej mgle halsował bez określonego kierunku jakiś młody człowiek (chyba w wieku 20 - 25 lat), również powracający z imprezy, ale chyba nie naszej - po sąsiedzku też się bawiono, coś tam obchodzono. Utrzymywał równowagę tylko dzięki rozłożonym rękom, którymi stabilizował swoją pozycję jak cyrkowiec na linie. Tyle że cyrkowiec posuwa się prosto do przodu, a ten szedł zawracającym zygzakiem. Nie można go było na szosie zostawić w tym stanie, zwłaszcza że chciał wracać w kierunku obwodnicy. Jeszcze by tam padł na drodze i nieszczęście gotowe. Albo go samochód przejedzie, albo zapalenia płuc dostanie (on, a nie samochód).
Usiłowałem (na próżno) dowiedzieć się od niego, gdzie mieszka. Na szczęście wkrótce nadeszła jakaś parka powracająca z jeszcze innej imprezy (bo nie znali ani mnie, ani jego !) i wspólnie wzięliśmy (już skutecznie) owego młodziana na spytki, a potem doholowaliśmy do domu. Tego adresu nie byliśmy jednak tak na 100 % pewni, ale skoro klucz posiadany przez owego człowieka pasował do drzwi, więc je (za niego) otworzyliśmy, wprowadziliśmy faceta do jakiegoś ciemnego korytarza, przełożyliśmy klucz na drugą stronę drzwi i ... uznaliśmy temat za zamknięty.
Oczywiście wcześniej musieliśmy zataszczyć we trójkę tego młodzieńca po schodkach wiodących pod górę do osiedla BdPN (skrótem drogi tak pechowym dla Gosi). Aż drewniana poręcz nie wytrzymała. A po drodze obiekt naszej opieki cały czas nam się żalił, pomstując na jakąś Maryśkę - na przemian to z miłością, to z wielkim żalem, ale i z resztkami nadziei w głosie.
Następnego dnia (co ja bredzę, przecież to już był ten sam dzień) powędrowaliśmy z Gosią koło południa znów do „Zajazdu pod Caryńską”. Żona miała twarz jak Andrzej Gołota po kolejnej przegranej walce z jakimś murzyńskim championem, więc aby to ukryć, zastosowała prawie centymetrową warstwę pudru. Ale trzymała fason. Najgorsze, że nasza gospodyni chyba nie uwierzyła w prawdziwe okoliczności kontuzji i patrzyła się na mnie jak na damskiego boksera.
A KIMB-wicze siedzieli sobie na świeżym powietrzu, słonko przygrzewało, powiewał lekki wiaterek i ogólnie było bardzo, ale to bardzo przyjemnie. Niektórzy (w tym ja) co nieco klinowali, inni spokojnie trzeźwieli, wszystkim zaś powoli wracał apetyt.
Z tego wszystkiego zapomniałem dokonać formalnego zamknięcia obrad VI KIMB.
A był ona naprawdę fajny i udany. NIECH ŻAŁUJĄ CI, KTÓRZY NA NIM NIE BYLI !
I jeszcze raz składam wyrazy podziękowania dla Szefostwa „Zajazdu pod Caryńską” za doskonałą organizację całej imprezy.
Zakładki