Strona 3 z 5 PierwszyPierwszy 1 2 3 4 5 OstatniOstatni
Pokaż wyniki od 21 do 30 z 44

Wątek: Władysław Krygowski "Wspinaczka po tęczy" - fragmenty

  1. #21
    Bieszczadnik Awatar dziabka1
    Na forum od
    09.2002
    Rodem z
    warszawa
    Postów
    879

    Domyślnie Odp: Władysław Krygowski "Wspinaczka po tęczy" - fragmenty

    To wklejam następne opowiadanie, z tomu "Góry i doliny po mojemu":

    Władysław Krygowski:
    Twoje Bieszczady.

    Postanowił, że dotrze tu piechotą, nie z walizką, jak przystało inżynierowi, lecz z plecakiem. Byłby doprawdy śmieszne przyjeżdżać z walizką, gdy niedawno chodził tu z plecakiem z całym swym dobytkiem.
    I teraz niósł w nim sporo, ale dopiero w głębi gór stwierdził, że ciążyły mu najbardziej dziesiątki wspomnień. Były to wspomnienia z czasu, gdy w tym kącie świata jeszcze trwała wojna, także z lat późniejszych, gdy już wygasła, lecz zmieniła te ziemię w pustkę i krainę zieleni wchłaniającej resztki ludzkiego śladu.
    Niósł w plecaku brzemię wspomnień złych i dobrych, okrutnych i szczęśliwych. Jedne rechotały kulami automatów i osmalały dymem palących się chałup, inne koiły ciszą i otwierały bajeczne raje południowej wegetacji, przyrody niezależnej od człowieka.
    Chodził po wojnie po Bieszczadach z bliską mu kobietą. Już nie był żołnierzem, wędrował bez potrzeby i przymusu, ocalony od śmierci, upojony wzruszeniem, znowu wierzący w człowieka. Teraz, po trzech latach od tamtych wędrówek, powracał na tę ziemię sam, ale na samotnej drodze osaczały go zewsząd wspomnienia, a wiec nie odczuwał samotności. Zdawało mu się, ze idąc ta samą drogą, co wtedy, z bliską mu kobieta, rozmawia z nią poprzez delikatną tkaninę czasu, choć była to właściwie rozmowa z samym sobą, z wątkami zapamiętanych zdań. Mieszały się w niej różne warstwy czasu pochodzące z dzisiaj, wczoraj i przedwczoraj, przenikały się wzajemnie, tworząc chaotyczne krajobrazy wzruszeń. Bronił się przed wspomnieniami i równocześnie tęsknił za nimi. Dziwne jest tworzywo, z którego ulepiono człowieka. Czasem rozkleja się ono, czasem kamienieje.
    Wieczór schodził już cieniami po stokach, wsiąkał fioletową omżą w parowy Tworylnego, Stołów i Żołobiny. Tylko nas Sanem złoto było jeszcze i różowo w prószacej mgle, jak to zwykle bywa w pogodny wieczór nad rzeką. Z daleka słychać było jakieś głosy, niby śpiewki, niby wykrzykiwania, rozchwytywane przez jednostajny szum wody, turkotały i wyły ciężarówki, jednostajnie turkotało coś za lesistym ramieniem. „Doszli z drogą już tutaj” – pomyślał i uzmysłowił sobie, że jutro o tej porze będzie już po pierwszym dniu roboczym, ciągnęło go do tego mostu i od dawna telefonowano po niego w Sudety, gdzie również jego most kończył się pośpiesznie. Ale tutaj ciągnęło go coś więcej, po prostu powracał na te ziemie.
    W leszczynie zakwiliło coś jakby pisklę, ale skądże o tej porze pisklę? Gdzieś z dołu słychać znowu turkot, który zbliża się, rośnie, przycicha, jakby skręcał w ciszę. Drogi stąd nie widać, ale ten turkot rysuje wstęgę nowej drogi w dolinie. Turkot wije się między wzgórzami, wśród zakrętów pod zboczami, przez pustki i łozami zarośnięte kamieńce.
    - Stamtąd dostaliśmy ogień. – to był podobny turkot , tylko szybszy. To się pamięta bardziej niż to, że się już o tym komuś w tym samym miejscu przed trzema laty opowiadało. Już niedaleko za tymi leszczynami. Na zachodzie, gdzie niebo matowieje jak wyblakła cerkiewna ikona, gdzieś pod Toustą, nagle widać, niewidoczną jeszcze przed chwilą, migotliwą Wenus.
    Przystań czasie – nie spiesz się!
    Ścieżka nie jest wydeptana – pomyślał – przedzierając się przez gęstwę leszczyn nad strumieniem. Jeszcze parę kroków – próg. Tu było wtedy bardzo ślisko. Już widać kładkę, jeszcze nie widać domu – o, już widać – Z komina nie unosi się dym, a więc pewnie tak samo pusto, jak przed trzema laty.
    Staje na kładce, grubej i mocnej, pół metra nad strumykiem, belka ma wyraźne słoje, wyszlifowane przez nogi ludzi, którzy tu chodzili. Bardzo to śmieszne, ale przypomina sobie dobrze, tu na brzegu sęk, prawie czarny, który wówczas wydal mu się dużym żukiem. Belka nie ugina się dzisiaj, uginała się wówczas, gdyż obciążały ja dwa ciężary. W parowie jest tu cisza ciepła i wilgotna. Tam zresztą, w dole przestali już pewnie pracować. Nie zatrzyma się, aby spojrzeć na wodę. Tu był mały basenik, w którym uwijały się jakieś żyjątka. Nie wolno być niewolnikiem pamięci, nie wolno być niczyim niewolnikiem. Kładkę podtrzymują dwa płaskie, duże głazy. Tu postawi nogę, po cóż skakać z ciężkim plecakiem, musi się oszczędzać. Rzeczywiście nie było tu chyba nikogo od tego czasu. Wysokie trawy i baldaszki zagradzają drogę, tak samo jak wtedy. Przyroda zabliźnia ślad człowieka szybciej, niż myślisz, szybciej niż człowiek zapomina człowieka. Więc nie ufaj temu, może to i złudzenie. Może wewnątrz znajdziesz takiego, jak ty, samotnika. Wyobrażasz sobie, jakie by to było spotkanie twoje z nim. Nie myśl o tym. Już skręć w lewo, to jest przecie wejście, pięć schodków, przez które prześwitują zielska, pierwszy stopień już na poziomie ziemi. Ni chwytaj poręczy, może być zbutwiała. Idź ostrożnie, stopnie mogą być tez już słabe. A wiec jest już koło ściany tego domu sprzed trzech lat, kiedy to przybyli tu znużeni, och, jakże znużeni. Była wtedy jesień, dzień upalny i wyczerpujący, pełen woni opadłych liści i dosłownie zapachu ziemi. Plecaki ciążyły, drugi dzień wędrówki, przygniatały do ziemi od Wołkowyi do Rajskiego i przytłaczały dokuczliwie na Otrycie, który był najdłuższą górą świata. Przypomina sobie parny, duszny stok nad Sanem, gdzie serce podchodziło do gardła, a pot zalewał oczy. W dole szumiał San i drażnił smakiem wody wyschnięty język. O jakże smakowałyby nam wtedy śliwki, które zjedliśmy parę godzin przedtem na mostku koło Sawkowczyka, aby zmniejszyć plecaki o jakiś kilogram. Nie ma soczystych śliw, ale mamy przecie pomidory. Ich miąższ spływa zimną strugą do żołądka, lecz pragnienie, to nienasycone zwierzątko, jest niezaspokojone. Powietrze stoi nieruchomo, przeźroczysta ciepła para, która skrapla się na twarzy. Długa była to droga przez pasmo Otrytu, gnębiła przy tym troska, gdzie w tej pustce zanocujemy. Jelenie ryczały rozdzierająco, był przecie wrzesień. Tupot szedł brzegami lasu i podwajał się odgłosami w parowach. Napełniający lękiem raj, biblia lasu, dwoje ludzi pośród puszczy i zwierząt. Bieszczady, których nigdy nie zobaczą chodzący po nich dzisiaj. Dziś przecie, gdy szedł, rąbano las, zbierano jagody, gdzieś w dole szczekały psy, a on wtedy myślał z niepokojem, w którym to miejscu trzeba zejść na dół do Sanu, bo może tam, w Sękowcu, znajdzie się jakiś dach nad głową. Dziś wiedział na pewno, że to za tamtą polaną, za wysokimi jodłami, wśród gęstych rozłożystych paproci trzeba zacząć schodzić w dół do potoku, ale wówczas czerwone jesienne słońce zniżało się ku Wysokiemu Berdu. Trudno było powierzyć się nikłemu śladowi starej, zarośniętej leszczynami drożyny.
    - Stamtąd dostaliśmy ogień – tam na lewo od tego krzaczka.
    Niepotrzebnie opowiadał jej poprzedniego wieczoru, jak to nad Ropkami na przełączce pod Białą Skałą UP – owcy wycięli w pień pluton wojska. Wszędzie tu w górach straszy – powiedział – jedno wielkie cmentarzysko i różne rzeczy mówi się niepotrzebnie, a potem kiełkuje strachem z każdego cienia, złamanej gałązki, krzyku sowy. To nie on pierwszy zobaczył, tylko ona, że po drugiej stronie potoku jest jakaś chałupa. Jak ją dostrzegła przez taką gęstwinę wierzb, kiedy naprawdę nic nie było widać, nawet śladu ścieżynki, która by tam prowadziła? Owszem, na wprost, w rozwarciu doliny ukazywały się w dole wysokie brzegi i płynął tam pewnie San, ale śladu życia ludzkiego nie było. W dali szarzały grzbiety, na południu, zanurzone w oparach późnego popołudnia jesieni. W trawie leżał zardzewiały hełm, w ziemi błyskał niebieski czerep garnka. Byli tu kiedyś ludzie. Na lewo bulgotała woda, zasłonięta trawami. Zastój ciszy, zieloność niepohamowana, wyziewy lasu, trochę lęk, że się jest tak zupełnie zagubionym, sprawiły wówczas, że nie był nawet niespodzianką kawałek dachu, który sczerniałą słomą ukazał się za zaroślami.
    Trzeba tę kołatkę, tak samo jak wtedy, przekręcić w lewo. Popatrz, jakie to zmyślne. To klamka, którą otwierało się noc pod dachem, trzy lata temu w Bieszczadach, we wsi nazwanej kiedyś Sękowcem. Naciśnij teraz czworokątne drzwi. Skrzypnie stara, wyschnięta płyta tak samo jak wówczas. Czy były wtedy nad drzwiami jakieś wysuszone zioła? Nie wszystko się zapamiętało. Ale drzwi pamięta się dobrze. Ślad malowidła wapnem, jakieś słońca, kwiaty i księżyce. Magia duchów, których zadaniem jest strzec progu tego domu. I nie ma gwoździa, tylko drewniane kołki – zarazem ozdoba drzwi. I ten skrzyp drzewa, równocześnie trochę niepokoi ciekawość, co będzie wewnątrz. A potem chłód piwniczny, taki sam jak wtedy. Czy rzeczywiście nie było tu nikogo od tamtej jesieni, gdyśmy tu byli? Zimno i ciemno, i wieje, jak gdyby przeciąg. W sieni po prawej stronie kawałek żelaza, ten sam, którym podpieraliśmy drzwi na noc. O, właśnie te na lewo. Drzwi te nie chciały się zamknąć, otwierały się same i teraz także są otwarte. To nasza izba. Tam w kącie drewniane łoże, wąskie twarde ławy, a tu pod ścianą nisza, która służyła za stół i kuchnię. Teraz zrzuć co prędzej plecak. Nie jest tak ciężki, jak dawniej, jeszcze parę lat temu nie ciągnął tak do ziemi, jak obecnie. Czego nie staje dziś w plecaku, noszą plecy. Zapal szybko prymus, pić, pić i jeść. Nic tak nie smakuje w górach, jak mocna herbata. Gorzka, cierpka jak wspomnienie. Lubił zawsze jakiś ład, więc wyciąga z plecaka wszystko, co potrzebne. Jest ława, tu rozłoży się całe gospodarstwo.
    Ostatnio edytowane przez dziabka1 ; 07-07-2007 o 20:15

  2. #22
    Bieszczadnik Awatar dziabka1
    Na forum od
    09.2002
    Rodem z
    warszawa
    Postów
    879

    Domyślnie Odp: Władysław Krygowski "Wspinaczka po tęczy" - fragmenty

    Aluminiowe, pogniecione pudło, prawdziwy sekretarzyk górskich wędrówek. Tu puszki, tam woreczki zawierające ważne drobiazgi. Tu chleb, masło z daleka do ciepła, którym bucha prymus. Już wypełnił szumem izbę, a jego niebieski płomień – rzecz dziwna – przybliżył jakby zmierzch. – Przygotuj świecę. Wtedy – pamiętasz – postawiłeś ją tutaj, lecz potem przeniosłeś, gdyż płomień chwiał się od powiewu drzwi. Przypominasz sobie, jak dziewczyna wzięła ja wtedy w lewą rękę, a prawą dłonią, różową od światła, ochraniała, gdy niosła. Zanim woda zagotuje się, dobrze będzie zapalić papierosa. Wychodzi i siada na najwyższym schodku. Za chwilę słońce skryje się za połogie wzgórza, jest już słabe, jesienne i nie razi oczu. Zatula się mgiełką zarys Połoniny Wetlińskiej i Smereku. Niby je widać, lecz przypominają jakąś mglistą dekorację, wypaczony obraz, bez przestrzennej perspektywy, jakieś skróty przestrzeni, głębie dolin, które żłobią ten masyw górski ku północy do Sanu.
    Refleksja: że nie ma prawdziwego obrazu gór, że pozornie stały ich kształt zmienia się pod wpływem byle jakiej przyczyny, oświetlenia, cienia, chmury, pór roku, nastroju człowieka. Przypomina sobie, że w tym miejscu, o – tu na prawo od tego drzewa – wisiał wówczas prawie czerwony księżyc. To opary znad Sanu nadawały mu niesamowity wygląd. Przez mgły nie świecił, lecz niepokoił swym olbrzymim kształtem, obrzmiałym i nieprzyjemnym. To upał, który czynił ten wieczór dusznym, wisiał ciężko w powietrzu. A teraz na schodach tej chałupinki dwa szumy łączą się w jeden: z lewej, z izby, dolatuje równy, jednostajny szum prymusa, a z prawej, bardziej niespokojny – potoku. Czasem rozdzielają się, czasem tworzą jeden głos monotonii, zależnie od położenia głowy. Jest już siódma wieczorem i słońce zaszło za góry. Widać już dobrze niebieski dym papierosa na ciemnym stoku. Powiała od wody chłodna rzeźwość i pod strzechą kręcą się jakiś muszki. Lubi takie wieczory w górach, pełne smutku jesieni, samotności i skupienia. Ale dzisiejszy wieczór jest szczególny. Bardziej niż kiedykolwiek czuje się pustkowie Bieszczadów, zagubienie, bezczasową samotność. Wtedy tez było podobnie, dlatego zaczął opowiadać o wsiach, które tu były niedawno, o ludziach i ich życiu. Może natchnęła go do tego ta wieczorna chwila tak skłaniająca do zwierzeń. A może nastrój ciężkiego księżyca, niebo i ziemia poddające się osamotnieniu i lękowi.
    - Byłeś tu przed wojną? – słyszy głos dziewczyny koło siebie i swoją odpowiedź. Nie, tu nie był, lecz okolice zna i pamięta. Ludzi znał stąd wielu, nocował nieraz w Ustrzykach, Cisnej – tam właśnie, gdzie – pamiętasz – pokazywał szczątki podmurówki, umiał mówić mową tych ludzi, znał czary i pieśni, jadł jabłka z ich sadów. Trudno uwierzyć, ze to było naprawdę, a przecie było. Bo skądże miałby zapamiętać Prokopa, z którym chodził po Beskidzkie, błądząc w kniei wśród zbutwiałych trupów drzew, nocą, wpatrzony w zielonawy połysk zostający pod butami Prokopa.
    - Myślisz, ze wiem to z książek? – Od ludzi z Berehów, Wetliny i Caryńskiego, którzy kosili carynki na połoninach, pasali woły na Bukowskim Grzbiecie; gdy szła burza, żegnali się i bili w dzwonnicach w dzwony, alby odgonić złe od sioła, na wiosnę malowali chaty w kwiaty i kwadraty. Każda okolica inaczej bieda wyzierała z ich oczu, bo skąd płonna ziemia lasów i kamienisk pod owsiskami mogła ich wykarmić. Z toporem w lesie w czas groźnej zimy, roztopliwą wiosną, w siąpiącą jesień po beskidach i debrach, po jarach i berdach – całe życie. Całe życie – pomyśl – tu w lesie i nigdzie, tylko tu. Do Lutowisk na targ daleko, a Sanok to zaświat. Tam się idzie chyba po śmierć, ale i to nieprawda, bo jeśliś się rodził w Bukowcu, będziesz leżał w Bukowcu, jeśli w Wołosatem – to nad Wołosatką. Gdzie to leżą ci z Moczarnego, które czerń Tatarów zniosła przed wiekami, albo ci z Mucznego. Nie możesz pojąć, jak mogły znikać całe wsie niemal bez reszty. Taki przecie los wielu wsi sanockiej ziemi. Świat jest cmentarzem, zadeptanym przez żywych, którzy jutro nie będą żyli. Jak długo jeszcze będziemy chodzić po górach?
    Przypomina sobie ciemne przeloty gacków, które, wierne dawnym osiedlom, stale tu krążyły bezgłośnymi zygzakami. Czemu się to wszystko pamięta? Zapal jeszcze jednego papierosa. Gorzki, piekący smak na końcu języka, za chwilę cierpkość herbaty, błogi spokój. To nic, ze zmęczenie, jakieś ciepło idzie od środka, ciepło wspomnienia, ale już bez tej bliskości, która czyni wszystko żywe.
    - Mów dalej, lubię słuchać, jak opowiadasz. Jutro pokażesz mi wszystko, co tu widać, a teraz opowiadaj. – Ale ty nie opowiadałeś wtedy.
    - Najpierw urządzimy się – Popatrz, jaka śmieszna półeczka, jeszcze jakaś łyżka drewniana – to, co zostało z ich gospodarstwa. I zaczęli zaglądać we wszystkie kąty izby, pod lawy i za piec, i za drzwi zamknięte kołkiem. Była za nimi jeszcze jedna izba, ciemna i ponura. I tu między dwoma oknami, w które zaglądały dzikie bzy, w narożniku, szeroka ława załamywała się w dwie strony. Gdy oczy przyzwyczaiły się do zielonego mroku, zobaczyły duży stół z grubego drzewa, ciężki i przysadzisty. Zdawał się wrastać w izbę jak grzyb pośrodku podłogi. Zdawał się nie być sprzętem, lecz częścią konstrukcji. Nagle dziewczyna zawołała:

  3. #23
    Bieszczadnik Awatar dziabka1
    Na forum od
    09.2002
    Rodem z
    warszawa
    Postów
    879

    Domyślnie Odp: Władysław Krygowski "Wspinaczka po tęczy" - fragmenty

    - Popatrz, co to takiego? – i dopiero wtedy zobaczył uwieszoną u powały, jakoś krzywo, maleńką kołyskę. Trzymała się na jednym sznurze, stąd jej krzywe położenie – drugi był zerwany. Na klepisku poniewierały się w słomie odłamki szkła – może rozbitych szyb. Chybotała pajęczyna w oknie. Pomimo ogołocenia i pustki nie czuło się zniszczenia. Piec szeroki i cały z gliny zdawał się być opuszczony, lecz nie ziejący grozą, tylko nad czarnym paleniskiem, zwieszający się okap miał wyszarpana wyrwę. Właśnie to, że cały dom i wnętrze nie miało zniszczonego wyglądu i tylko przemawiało pustką, wywierało wrażenie dojmującego smutku. Kolebka dziecięca, pozostawiona w izbie, cała i nie rozbita, na przekór opuszczeniu, była znakiem czy początkiem życia. Pomyśl o ludziach, którzy tu byli. Tu siadywali dookoła wielkiej miski, zanurzali drewniane łyżki, jedli w milczeniu. Tam wisiała – o widzisz, jeszcze jest kołek w ścianie – lampa naftowa, ćmiąca mdłym, czerwonawym światłem. Dawniej, dawniej, u ich dziadów paliło się łuczywo lub zalegała o tej porze ciemność. Żegnali się po trzykroć od złych duchów i błogosławili jadło. Sobaki szczekały wieczorem, a potem cichło wszystko. Jeszcze zaskrzypiał żuraw u studni, ktoś spóźniony szedł z wiadrem po wodę, zarechotał łańcuch, a potem zalegała cisza nocna. Przez puszyste drzewa, takie, jak tam widać, stąpało światło gwiazd, jeśli nie było księżyca. Bieszczady okrywały się nocą i zasypiały. Wtedy przychodziły do głosu liście najbliższych drzew, szmer źródeł i pociągły szum lasu. Tam działy się już nocne sprawy, olbrzymie puchacze pohukiwały, nie bojąc się ani jasnych nocy letnich, ni trzaskających od mrozu nocy grudniowych. Okrągłogłowe puszczyki straszyły nocą w lesie i w zapadliskach, a do okien dobijała się zwabiona nikłym światłem płaczliwa pójdźka. Jesienią widać było ogniska pod lasami, ku którym od dołu podchodzą owsy i kartoflane zagony. To zapalali je ludziska, sami ukryci na noc w drewnianych budach, aby odpędzać najazdy dzików, chciwych żeru i zgłodniałych czegoś smaczniejszego niż bukiew. Drażniły je kapusta, ziemniaki i inne przysmaki. Starzy ludzie opowiadali, że napadały w czas zimy na wsie, orząc kłami kopce ziemniaków. Ci, co znali Bieszczady na przełomie ubiegłego wieku, pamiętają we wsiach magiczne kukły, które miały odstraszać dziki swym wyglądem. Żywa była tutaj magia pierwotna w zaułkach górskiego żywota, ale widać nie wystarczała, żeby odpędzić złe, skoro dopiero widły, drągi i motyki działały na napastników.
    A gdy przyszła wiosna i lato, życie przenosiło się wyżej, nad lasy, na łąki połonin. Na pół dziko pasły się tam rudożółte woły i byki, odważne i nie znające lęku nawet wobec wilka. Ciężko kołysały się w wysokich trawach czarnule, żółtoczerwonawe barnole, ceglaste kaliny i rudożółte chorule, i biało-czarne boczule. To nie to samo widzieć te czerwone, w różnych maściach stada na Połoninie Bukowskiej, co widzieć je na szumnych targach w Lutowiskach lub Baligrodzie.
    - Mów dalej, widziałeś? – Tak, i żywo tkwi mu w pamięci, jak szedł kiedyś przed wojną grzbietowym płajem ku Siankom, w mlecznym zaduchu rozgrzanego bydła. Niektóre woły podnosiły głowę, inne obojętnie żuły trawę, zapatrzone w upalne widnokręgi. W skleconych z gałęzi i nie wiadomo czego chyżach chowali się przed burzą czarnoocy pasterze – obraz żywce wzięty z tych czasów, gdy za stadami owiec szli tędy wołoscy cziobani, przedarłszy się z połoniny przesmykami wśród ciężkich lasów. Ich tropami teraz chodzimy.
    Cierpki zapach herbaty – cudowne zioło wieczoru po zmęczeniu – zbudził tyle wspomnień. Dopiero teraz czuje, że dziś szedł sporo z niemałym plecakiem. Wnętrze jego leży teraz rozłożone na ławie. Chleb na pokrywie pudła, w którym nosi drobiazgi i przysmaki, woreczek cukru misternie zawiązany sznurkiem, tam pękate konserwy, pod mapami pysznią się dwie czekolady, pachnie wianuszek kiełbasy. W kramie, który leży w ładzie i nieładzie, jest też kawa, rywalka herbaty. Jak chaos smaków, to chaos: więc kawał słoniny, sery, musztarda, sól, mydło, makaron i dwa ogórki, zakupione wczoraj w Baligrodzie.
    Przyszłaś i ty, niemądra ćmo, zwabiona światełkiem świecy. Spałabyś snem nocy, bo do gwiazdy daleko, obudziłem cię swym przyjściem, jakże cię teraz ocalić?
    Z dna plecaka wychodzi teraz śpiwór, ten sam, co zawsze, co wtedy i co jutro. Będzie twardo, ale ciepło. Noc będzie ciepła, nie ma wiatru. O, jak dobrze mieć dach. Czy już zgasić świecę – nie, jeszcze trzeba położyć, o tu, w tym miejscu, latarkę. Nie zamknę się na noc? Zamknę. A więc już się stało, jest sam wewnątrz bieszczadzkiej nocy i czeka na sen. Może znowu przyjdzie ta malutka myszka, którą wtedy przychwycił nad chlebem na aluminiowym pudle snop latarki. Niech przyjdzie, niech pokaże te czarne oczka, jak główki szpileczki, niech zacznie skrobać wśród papierów. To nie ona bała się wtedy, to ty bałaś się. Ona skulona w szary kłębuszek (mysz na pudle), zahipnotyzowana światłem, patrzyła wystraszonymi szpileczkami. Pamiętasz, zgasiłeś latarkę na chwilę i znów ja zaświeciłeś, przez ten czas nie uciekła, lecz trwała w tym samym ruchu i miejscu – kulka strachu. – Niech je – powiedziałaś – zostaw ją.
    A więc ten sam śpiwór zapięty pod szyję i oczy przyzwyczajone już do ciemności. Jest w niej malutki kwadracik okna nieco jaśniejszy, lecz tylko prawie dostrzegalny. Cóż to, dziura w dachu? Nie, to iskrząca się gwiazda. Należy jeszcze do jawy i rzeczywistości, gdyż do snu, prawdziwego snu, należy już ptak z ognia, który siada w nogach ławy, cały ze złotego ognia, i siadłszy, z wolna blednie, traci blask i staje się niewidoczny. Sen jest tak wyraźny, ze we śnie wyciąga do niego rękę, obszukuje miejsce, gdzie ptak siadł, lecz nic nie znajduje.

    Świt, który nadchodzi, nie ma nic wspólnego z tym wszystkim. Sprawy człowieka śpiącego w chałupie są mu zupełnie obojętne. Zaczyna się zwyczajny dzień. Budzą się pierwsze ptaki w otryckich gąszczach, wyfruwają z dziupli spróchniałych drzew. Na wschodzie złota Wenus zachodzi.
    Trzeba na tej ziemi zaorywać groby i wspomnienia, inaczej wszystko to nie miałoby sensu. Plecak na plecy. Nie zatrzymuj się, czasie.

    KONIEC
    Ostatnio edytowane przez dziabka1 ; 07-07-2007 o 20:20

  4. #24
    Forumowicz Roku 2018
    Kronikarz Roku 2018
    Forumowicz Roku 2017
    Kronikarz Roku 2014
    Ekspert Roku 2013
    Korespondent Roku 2008
    Awatar sir Bazyl
    Na forum od
    09.2005
    Rodem z
    Resmiasto
    Postów
    3,102

    Domyślnie Odp: Władysław Krygowski "Wspinaczka po tęczy" - fragmenty

    Dziewczyny - dzięki! I jak ja mam teraz zasnąć?
    "Rozum mówi nie raz: nie idź, a coś ciągnie nieprzeparcie i tylko słaby nie ulega; każdy z nas ma chwile lekkomyślności, którym zawdzięcza najpiękniejsze przeżycia." W. Krygowski

  5. #25
    Bieszczadnik
    Na forum od
    08.2006
    Rodem z
    Mazowsze
    Postów
    201

    Domyślnie Odp: Władysław Krygowski "Wspinaczka po tęczy" - fragmenty

    Dzięki wielkie-nich Wam Biesy pogodą i słońcem wynagrodzą czas spędzony przy klawiaturze.

    Pozdrawiam.

  6. #26
    Bieszczadnik
    Na forum od
    08.2007
    Postów
    43

    Domyślnie Odp: Władysław Krygowski "Wspinaczka po tęczy" - fragmenty

    Anyczko ! Sprawiłaś mi wiele radoiści cytując pracowicie te książki ! Mam kilka, autorstwa p Krygowskiego i od bardzo dawna wracam do nich, wciąż znajdując w nich nowe ciekawe tematy !!! Czy znasz może " Czarny Matwij " Walerego Łozińskiego ? Cudowna, beskidzka opowieść !

  7. #27
    Bieszczadnik Awatar dziabka1
    Na forum od
    09.2002
    Rodem z
    warszawa
    Postów
    879

    Domyślnie Odp: Władysław Krygowski "Wspinaczka po tęczy" - fragmenty

    Krygowski niestety napisał tylko cztery tomy opowiadań - i jednego nie dokończył, nigdy nie wyszedł ten piąty.
    jest to:
    "Góry i doliny po mojemu"
    "Góry mojego życia"
    "Wspinaczka po tęczy"
    "W litworowych i piarżystych kolebach"

    W większości opowiadania dotyczą Tatr, ale są też Bieszczady (powojennie), Karpaty Wschodnie (przedwojennie), Beskid Niski (powojennie), a także opowiadania z czasów powojennych, kiedy był w Anglii. I jeszcze kilka opowiadań opublikowanych w Wierchach - muszę pogrzebać, w których dokładnie rocznikach.
    O właśnie - spróbuję wam przepisać jedno z opowiadań, moich ulubionych, właśnie o Karpatach Wschodnich. Może nawet jeszcze dziś :)

    madzia

  8. #28
    Bieszczadnik Awatar dziabka1
    Na forum od
    09.2002
    Rodem z
    warszawa
    Postów
    879

    Domyślnie Odp: Władysław Krygowski "Wspinaczka po tęczy" - fragmenty

    Zgodnie z obietnicą, wklejam następne opowiadanie, z tomu "Wlitworowych i piarżystych kolebach":

    Władysław Krygowski „Po tamtej stronie gór, po tej stronie pamięci”.

    Po parodoniowej wyprawie postanowiliśmy odpocząć w Worochcie. Jednostajne zajadanie konserw, kaszy, zupy Maggiego – były to powszechnie używane wtedy ekstrakty – dobrze dało nam się we znaki. Jakże smakowały teraz domowe obiady u pani Jouganowej, jakże rozkoszowaliśmy się bezczynnością, rozprostowywaniem pleców, noszących zwariowane ciężary w plecakach. Przyjemności towarzyszyły filozoficzne rozważania, po co się właściwie człowiek tak męczy, żeby w pięć dni przejść ze Sławska do Worochty mało znanymi płajami centralnych Bieszczadów i Gorganów. Po co? Tyle razy pytanie to powtarzało się w życiu. A przecie do Sławska szliśmy już drogą z Tuchli, a przed nami były jeszcze dni czarnohorskie. Wałęsaliśmy się po Worochcie, kupowaliśmy nowe zapasy, przy czym głównym dostawcą był sklep Heista.
    W trzecim dniu odpoczynku przyszło otrzeźwienie. Jak to, będziemy tak siedzieć bezczynnie? I wtedy przyszło mi do głowy, żeby odszukać willę należącą kiedyś do mego stryja, adwokata we Lwowie, gdzie w 1912 i 1913 roku z rodzicami i rodzina stryja spędziliśmy część wakacji. Miałem wtedy sześć lat i byłem najmłodszy. Gdzie stał ów dom i jak wyglądał, nie pamiętałem. Wiedziałem tylko, że miał oszkloną werandę, że wiodły do niej strome dla mnie schody, a pod nimi wśród ułożonego drzewa na podpałkę i ogrodniczych narzędzi, znajdowały się niezapomniane kryjówki. Pamiętałem też stojące obok drzewo o grubym pniu, z którego odgałęziający się w dół po stoku korzeń miał dobre miejsce do siedzenia. Było jakieś zbocze, bardzo dużo słońca, a w głębi drzewa zawsze coś szumiało , brzęczało i szuściło. Po stoku płynęły i płynęły łąki. To wszystko, co pamiętałem. Aha, był jeszcze pan listonosz, ubrany w kożuszek bez rękawów, spod którego widać było koszulę, obszytą ozdobnym haftem wokół szyi, a w dole spodnie z grubego lnianego płótna. Przez ramię nosił przewieszoną wełnianą barwną torbę, z której wyciągał gazety i listy, trzymając w drugiej ręce czarny kapelusz o szerokim rondzie.
    Jakże tu znaleźć ów dom w rozległym letnisku, jeżeli tylko to się zapamiętało, a listonosza dawno już przecie nie ma. Nie ma tez stryjostwa, a willa od lat już w obcych rękach. Jakże więc ja znaleźć? Ale zapamiętałem coś jeszcze i właśnie to było najważniejsze. Oczy sześciolatka zatrzymały w pamięci szeroki, dość daleki horyzont z zarysowanymi liniami podnoszących się wzgórz. Stamtąd podwiewał zawsze ciepły zapach lasu i siana, ale nie ów zapach, który na zawsze stał się dla mnie znakiem lata, był owym wątkiem i tropem w poszukiwaniach. Wałęsając się tu i tam szukałem odtworzonego w pamięci obrazu, który składał się z linii horyzontu bliższych i dalszych, z pnącymi się do góry grzbietami i spadającymi roztokami, obrazu pełnego słońca i ciepłej perfumy lata. I tak jak kiedyś pamięć moja zapisała ów tajemniczy obraz, tak teraz znalazłem go na stoku Łysinki nad starą cerkwią; nigdy bym go nie odszukał, gdyby nie owa osobliwa pamięć, dzięki której nawet z zamkniętymi oczami przechowałem ów obraz. Idąc krok za krokiem, odnalazłem jakąś willę nie willę, w której wszystko było zmienione, prócz odbijającej zachodzące słońce werandy i wysokich schodków do niej. Stała też potężna lipa, w której domyśliłem się drzewa, wtedy dla mnie bajecznie wysokiego, choć było niewielkie w porównaniu z olbrzymem, na który patrzyłem. Poszukując owego obrazu porównywałem to, co widzę, z tym, co zapamiętałem. (...)
    Wstał tego lipcowego dnia ranek jakiś zaspany i ociężały. Za długo było dotąd rześkiej, niezachwianie pewnej pogody – zmiana wisiała na włosku, trzeba więc było ruszyć, choćby ryzykując niespodziankę. Niby to była wycieczka bez programu, ot, aby dnia nie zmarnować, ale stała się czymś więcej. Postanowiliśmy dotrzeć pod Howerlę inaczej, niż chodziło się zazwyczaj. A później –zobaczymy. I zobaczyliśmy.
    Plecaki były ciężkie, a podejście na Kukul to mniej więcej tyle, ile z Czarnego Stawu na Rysy. Pięliśmy się z Kiczery na Kiczerę, coraz wyżej przez Romaniukowe Łąki, było coraz szerzej i szerzej, ale powietrze stało w miejscu i znikąd nie chciało powiać. Ostatnią wodę piliśmy przy uroczo opadających na stoku grażdach. Połoniny pachniały może więcej gorącem niż kwiatami. Niebo było bladoniebieskie, raziło oczy mglistą, matową świetlistością. Czarnohora uciekała na południowy wschód, w stronę największej jasności, nasyconej wilgocią i upałem. Byliśmy na szczycie Kukula. Było wpół do dziesiątej, cztery i pół godziny uciążliwego podejścia. Gdyby teraz zaczęło się chmurzyć, gdyby skądś doszedł do nas pomruk dalekiej burzy, zaczęlibyśmy schodzić w las, jak zresztą prowadziły znaki czerwone. Wprost przed nami zapadały się w zieloną sześćsetmetrową głębię stojące w zupełnym bezruchu lasy Foreszczenki. Nie było słychać płynącego w dole potoku, dookoła trwała gorąca, parna cisza. Lasy milczały, nie rozmawiały ze sobą ptaki. Skręciliśmy ze szczytu w prawo i tak zaczęło się nasze nieznane. Nieznany był grzbiet, nieznane nasze siły i zupełnie nieznane przeciwności. Przez te trzy niewiadome przemykała cicha radość, ze przejdziemy prawie nikomu nieznany odcinek między Kukulem i Wielką Koźmieską, szczytami niemal o tej samej wysokości, lecz oddzielonymi głębokimi obniżeniami. Do Koźmieskiej wystarczy – wydawało się – tylko rękę wyciągnąć ponad śpiącymi w upale borami. Ale co dla ręki bliskie, dla nóg bywa dalekie. Duszny zapach połoniny szedł z nami w dół i przekazał nas ciemnej woni jodeł i wilgotnej butwieli buków. Schodziło się nam dobrze, chociaż coraz bardziej stromo. Zapadaliśmy w bór jak w gorące grzęzawisko cienia i oparu. Było złudzeniem przypuszczać, że gdy dojdziemy w las, będzie chłodniej. Mapa mówiła, że teraz z przełęczy – a były na niej niezapomniane łany paproci, zachodzące na siebie zielone wodotryski – powinna być prawie jedna trzecie drogi między Kukulem a Koźmieską. Może i była, ale nie wziąłem pod uwagę, ze zaczęły się Krywe Hedie, Krywe Hegi – jak je nazywali inni. Nazwa to obejmuje właściwie leśne ostępy źródeł Foreszczenki, lecz wypytywany przeze mnie Henryk Gąsiorowski, autor obszernego przewodnika po Beskidach Wschodnich, któremu opowiadałem później nasze przygody, twierdził, że nazwa odnosi się do czterech lesistych, bardzo stromych kopców, którymi piętrzy się główny grzbiet ku Wielkiej Koźmieskiej.
    Wspominam tego znawcę Karpat Wschodnich, którego jako staruszka poznałem na którymś zjeździe PTT i z którym korespondowałem w sprawach „Wierchów”, gdy osiadł na stałe w Grudziądzu. Obok niezmordowanego Henryka Hoffbauera należał do najczynniejszych działaczy Czarnohorskiego Oddziału PTT w Kołomyi. Jego fotografie, wykonane na przełomie stulecia, należą dziś do bezcennych dokumentów z dziejów Huculszczyzny.
    Czekało nas teraz blisko dwieście metrów podejścia na pierwszy kopiec. Między dwiema czarnymi ścianami przesieki w lesie świerkowym i bukowym rósł przed nami gęsty pampas roślinności. Sięgał po głowę, gdyż jeszcze wyższym czyniła go stromizna. Wśród trawy wyrastały wierzby lapońskie tak zwarte, że musieliśmy je obchodzić, co przedłużało drogę. Gąszcz ziołorośli odurzał ciężką wonia kwiatów, które wyrastały, kwitły i więdły, nie mogąc w ciasnocie gąszczu opaść. Żyło to wszystko i równocześnie umierało, ucierając zapach w gęsty obłok kwitnienia i więdnienia. Czy ja wiem zresztą, co tu zwyciężało, rozkwitanie czy umieranie? Bezszelestnie unosiły się nad przesieką motyle w takiej mnogości, ze nie widziało się owadów, których obecność obwieszczało tylko jednostajne brzęczenie, jakby nieskończenie długi smyczek sunął po nie kończącej się strunie, nie zmieniając tonu.
    Pot zalewał nam oczy i zaczęło nas męczyć pragnienie. Ciężar na plecach jakby zwiększał się, a pasy plecaka wrzynały się w ciało. Znów nadzieja, ze na szczycie kopy powieje świeżością, ale nic z nadziei, prócz ulgi, że znów w dół, i przygnębienia, że znowu było widać nowy kopiec o podobnej wysokości, co poprzedni. Cichuteńkie siodełko oddzielało kopce, tylko dlaczego na nim metrowe kopczyki, całe w ruchu? Czyżby ze zmęczenia zaczynało coś dziać się z naszymi oczami? Odpoczniemy? Pytasz, a ja zrzucam z pleców ciężar na ziemię, lecz w tej chwili widzę, że jesteśmy w strefie olbrzymich mrowisk. W niewielkiej od siebie odległości sterczą powyżej naszych kolan kopce o średnicy jakiegoś metra, zbudowane z igliwia, zeschłych liści i szpilek świerkowych. Wszystko to rusza się i mieni rudawymi odcieniami, miesza się z ziemią ułamkami drzewa, gałązkami, milionem drobniutkich zapałek, lecz trwa w jednym miejscu jak pełna zgiełku forteca.
    Porwaliśmy plecaki i dalej, jak najdalej od tego mrówczego piekła, a i tak jedną noga wdepnąłem w mrowisko. Przez sekundę przypomniałem sobie opowiadanie ojca, jak w czasie pierwszej wojny znaleziono koło Pińczowa przywiązany do drzewa szkielet człowieka, na którym zwisał tylko pas, niegdyś wojskowy; resztą zżarły mrówki. Znów zaczęliśmy podchodzić do góry z ciągłym uczuciem, że coś po nas chodzi, ale i to przeszło. Nie przeszło tylko pragnienie. Wargi były zeschnięte i bolały, język skołczały nie mógł ich nawet oblizać.
    Wyglądało na to, ze to, co piętrzy się przed nami, to już ostatnia Hedia. W plecaku niosłem – wśród kupionych u Heista prowiantów – trzy kiszone ogórki. Chowałem je dla ciebie jako niespodziankę przy obiedzie, lecz o jedzeniu nie było mowy, gdyż od dawna brakowało wody. Jeść się nie chciało, tylko pić.
    Odległość od Kukula powinniśmy według mapy pokonać w jakąś godzinę; w rzeczywistości szliśmy pełne dwie. Za kwadrans miało być południe. Słońce, które dotąd przysłaniał brzeg lasu, stało teraz prawie na wprost nas, nad kopą – wydawało mi się – Wielkiej Koźmieskiej. Nie paliło żarem bezpośrednio, lecz stało jak gorąca kula, czymś przesłonięte tak, ze można było na nie patrzeć. Był to jednak oślepiający metal, gdyż kiedy uciekło się wzrokiem, świeciło w różnych miejscach, gdzie popatrzyłem.
    Ogórki nie były na szczęście słone, miały wiele soku i orzeźwiły na chwilę nasze wyschnięte gardła. Znów ruszyliśmy do góry. Mrowisk nie było, tylko powalone drzewa – a wiecie, jak ciężko je przekraczać, gdy leżą na stromym stoku. I tak miało być aż do wysokiego samotnego buka, który rozgałęzionymi korzeniami tworzył łuk nad przesieką. Tam właśnie, wydawało mi się, będzie kres naszej wędrówki. Tymczasem... Tymczasem stanęło znowu przed nami dęba dwieście metrów do góry. Tu właśnie powiedziałaś, że nie pójdziesz dalej. Powiedziałaś dokładnie to samo, co powiedziałbym i ja, gdyby nie to, ze to ty powiedziałaś to wcześniej. A jednak krzyknąłem ostro. Bo są chwile w górach, gdy trzeba uczynić nieraz coś, co jest przeciwko drugiemu, nie będą przeciw niemu. I chyba nie tylko w górach. Posłuchaj, musimy. Przypomnij sobie, że było o wiele gorzej i daliśmy sobie radę z tymi śniegami na Miedzianych Ławkach, prawie w zimowych warunkach – w lecie. Musimy. Byłaś zła i zacięta, a jednak szłaś. A tu nowe dwieście metrów prawie pionowego wspinania. Szliśmy tak powoli, że już nie można wolniej, ale w ataku wyczerpania było coś złowrogiego.
    Upływała ósma godzina od wyjścia z Worochty, a byliśmy dopiero na ostatniej kopie grzbietu przed Wielką Koźmieską.
    A więc jeszcze jedna przełęcz przed nią, już prawie widoczna w tunelu przesieki. Tylko czy to ona? I jak z niej jeszcze w górę na szczyt?
    Dodała nam otuchy zaczynająca się rzeczywiście połonina, lecz równocześnie w prawo nad Howerlą czy Pietrosem, a może jeszcze dalej, zalśniła nagle w chmurze błyskawica, na długo zapisana w moich oczach ognistym zygzakiem. Pierwsze, co pomyślałem, było, skąd wiatr, lecz chmura jakby stała w miejscu i zasłaniała słońce, które oświetlało dalekie grzbiety Świdowca. Czarnohora zapadała w szarość, wyrównującą grzbietu i szczyty, a połoniny zlewała z rozległymi płatami kosodrzewiny. Powietrze wciąż stało, góry były bez oddechu. Tylko o ich zbocza odbił się wkrótce łomot tamtej błyskawicy, jakby spóźniony i kilka razy powtórzony.
    Byliśmy wreszcie na Wielkiej Koźmieskiej. Obniżaliśmy się połoniną i znów pięliśmy się w górę, patrząc z niepokojem na niebo. Powinny tu być znaki żółte, ale gdzie je znaleźć na połoninie. Nidy nie zapomnę tego zejścia stromym stokiem wśród śliskich traw. Wysepki kosodrzewiny wyciągały długie, kręte półwyspy w zielonozłote morze, nad które nadciągała wprost od Pietrosa, jakby omijając Howerlę, niska, naładowana elektrycznością chmura. W kieszeni plecaka brzęczała mi menażka i złościł mnie jej złowieszczy klekot, nie do opanowania przy szybkim chodzeniu.
    Zaczynały padać pierwsze krople, grube i silne, jakby na ironię teraz, kiedy dochodziliśmy do strumienia. Zrzuciłem plecak, odpiąłem menażkę, aby w strugach deszczu z nieba, pić wodę z ziemi. Pilismy i zaczęliśmy się śmiać. W zasięgu kilkudziesięciu kroków stało bowiem schronisko. Było nam już wszystko jedno, czy przyjdziemy mokrzy z potu czy z deszczu.

    cdn.
    Ostatnio edytowane przez dziabka1 ; 21-01-2008 o 22:48

  9. #29
    Bieszczadnik Awatar Anyczka20
    Na forum od
    12.2004
    Rodem z
    Sanok / Dublin
    Postów
    751

    Domyślnie Odp: Władysław Krygowski "Wspinaczka po tęczy" - fragmenty

    Cytat Zamieszczone przez Klobuk Zobacz posta
    Czy znasz może " Czarny Matwij " Walerego Łozińskiego ? Cudowna, beskidzka opowieść !
    Nie znam i nie bardzo jak mam możliwość sobie teraz tutaj sprawić. Ale jeśli mógłbyś trochę poklepać w klawiaturę i wrzucić choć fragm. tutaj to sprawiłbyś mi radość
    "Przechodź spokojnie przez hałas i pośpiech i pamiętaj,
    Jaki spokój można znaleźć w ciszy.
    Unikaj głośnych i napastliwych, są udręką ducha ..."

    www.anyczka20.fotosik.pl
    www.youtube.com/Anyczka24

  10. #30
    Bieszczadnik
    Na forum od
    08.2006
    Rodem z
    Mazowsze
    Postów
    201

    Domyślnie Odp: Władysław Krygowski "Wspinaczka po tęczy" - fragmenty

    Cytat Zamieszczone przez Anyczka20 Zobacz posta
    ... tutaj to sprawiłbyś mi radość
    Mnie też!!!! Mnie też!!! Czekamy!!!!

    Pozdrawiam.

Informacje o wątku

Użytkownicy przeglądający ten wątek

Aktualnie 1 użytkownik(ów) przegląda ten wątek. (0 zarejestrowany(ch) oraz 1 gości)

Podobne wątki

  1. T. Studziński " Kurniawa w Karpatach " - fragmenty
    Przez sir Bazyl w dziale Wschodni Łuk Karpat
    Odpowiedzi: 23
    Ostatni post / autor: 04-12-2017, 00:09
  2. Pepera Władysław "Wśród lasów i zwierząt Bieszczad"
    Przez batmanek w dziale Bibliografia Bieszczadów
    Odpowiedzi: 5
    Ostatni post / autor: 30-10-2016, 22:46
  3. [Dwernik] "U Lestka" - czy warto tam wracac?
    Przez pawlem w dziale Zakwaterowanie i usługi
    Odpowiedzi: 27
    Ostatni post / autor: 10-09-2013, 21:29
  4. Odpowiedzi: 6
    Ostatni post / autor: 24-02-2012, 21:00
  5. [Wetlina] Baza namiotowa w Wetlinie "za torami" - czy działa?
    Przez Czeczotka w dziale Zakwaterowanie i usługi
    Odpowiedzi: 0
    Ostatni post / autor: 04-07-2009, 16:53

Zakładki

Zakładki

Uprawnienia umieszczania postów

  • Nie możesz zakładać nowych tematów
  • Nie możesz pisać wiadomości
  • Nie możesz dodawać załączników
  • Nie możesz edytować swoich postów
  •