To wklejam następne opowiadanie, z tomu "Góry i doliny po mojemu":
Władysław Krygowski:
Twoje Bieszczady.
Postanowił, że dotrze tu piechotą, nie z walizką, jak przystało inżynierowi, lecz z plecakiem. Byłby doprawdy śmieszne przyjeżdżać z walizką, gdy niedawno chodził tu z plecakiem z całym swym dobytkiem.
I teraz niósł w nim sporo, ale dopiero w głębi gór stwierdził, że ciążyły mu najbardziej dziesiątki wspomnień. Były to wspomnienia z czasu, gdy w tym kącie świata jeszcze trwała wojna, także z lat późniejszych, gdy już wygasła, lecz zmieniła te ziemię w pustkę i krainę zieleni wchłaniającej resztki ludzkiego śladu.
Niósł w plecaku brzemię wspomnień złych i dobrych, okrutnych i szczęśliwych. Jedne rechotały kulami automatów i osmalały dymem palących się chałup, inne koiły ciszą i otwierały bajeczne raje południowej wegetacji, przyrody niezależnej od człowieka.
Chodził po wojnie po Bieszczadach z bliską mu kobietą. Już nie był żołnierzem, wędrował bez potrzeby i przymusu, ocalony od śmierci, upojony wzruszeniem, znowu wierzący w człowieka. Teraz, po trzech latach od tamtych wędrówek, powracał na tę ziemię sam, ale na samotnej drodze osaczały go zewsząd wspomnienia, a wiec nie odczuwał samotności. Zdawało mu się, ze idąc ta samą drogą, co wtedy, z bliską mu kobieta, rozmawia z nią poprzez delikatną tkaninę czasu, choć była to właściwie rozmowa z samym sobą, z wątkami zapamiętanych zdań. Mieszały się w niej różne warstwy czasu pochodzące z dzisiaj, wczoraj i przedwczoraj, przenikały się wzajemnie, tworząc chaotyczne krajobrazy wzruszeń. Bronił się przed wspomnieniami i równocześnie tęsknił za nimi. Dziwne jest tworzywo, z którego ulepiono człowieka. Czasem rozkleja się ono, czasem kamienieje.
Wieczór schodził już cieniami po stokach, wsiąkał fioletową omżą w parowy Tworylnego, Stołów i Żołobiny. Tylko nas Sanem złoto było jeszcze i różowo w prószacej mgle, jak to zwykle bywa w pogodny wieczór nad rzeką. Z daleka słychać było jakieś głosy, niby śpiewki, niby wykrzykiwania, rozchwytywane przez jednostajny szum wody, turkotały i wyły ciężarówki, jednostajnie turkotało coś za lesistym ramieniem. „Doszli z drogą już tutaj” – pomyślał i uzmysłowił sobie, że jutro o tej porze będzie już po pierwszym dniu roboczym, ciągnęło go do tego mostu i od dawna telefonowano po niego w Sudety, gdzie również jego most kończył się pośpiesznie. Ale tutaj ciągnęło go coś więcej, po prostu powracał na te ziemie.
W leszczynie zakwiliło coś jakby pisklę, ale skądże o tej porze pisklę? Gdzieś z dołu słychać znowu turkot, który zbliża się, rośnie, przycicha, jakby skręcał w ciszę. Drogi stąd nie widać, ale ten turkot rysuje wstęgę nowej drogi w dolinie. Turkot wije się między wzgórzami, wśród zakrętów pod zboczami, przez pustki i łozami zarośnięte kamieńce.
- Stamtąd dostaliśmy ogień. – to był podobny turkot , tylko szybszy. To się pamięta bardziej niż to, że się już o tym komuś w tym samym miejscu przed trzema laty opowiadało. Już niedaleko za tymi leszczynami. Na zachodzie, gdzie niebo matowieje jak wyblakła cerkiewna ikona, gdzieś pod Toustą, nagle widać, niewidoczną jeszcze przed chwilą, migotliwą Wenus.
Przystań czasie – nie spiesz się!
Ścieżka nie jest wydeptana – pomyślał – przedzierając się przez gęstwę leszczyn nad strumieniem. Jeszcze parę kroków – próg. Tu było wtedy bardzo ślisko. Już widać kładkę, jeszcze nie widać domu – o, już widać – Z komina nie unosi się dym, a więc pewnie tak samo pusto, jak przed trzema laty.
Staje na kładce, grubej i mocnej, pół metra nad strumykiem, belka ma wyraźne słoje, wyszlifowane przez nogi ludzi, którzy tu chodzili. Bardzo to śmieszne, ale przypomina sobie dobrze, tu na brzegu sęk, prawie czarny, który wówczas wydal mu się dużym żukiem. Belka nie ugina się dzisiaj, uginała się wówczas, gdyż obciążały ja dwa ciężary. W parowie jest tu cisza ciepła i wilgotna. Tam zresztą, w dole przestali już pewnie pracować. Nie zatrzyma się, aby spojrzeć na wodę. Tu był mały basenik, w którym uwijały się jakieś żyjątka. Nie wolno być niewolnikiem pamięci, nie wolno być niczyim niewolnikiem. Kładkę podtrzymują dwa płaskie, duże głazy. Tu postawi nogę, po cóż skakać z ciężkim plecakiem, musi się oszczędzać. Rzeczywiście nie było tu chyba nikogo od tego czasu. Wysokie trawy i baldaszki zagradzają drogę, tak samo jak wtedy. Przyroda zabliźnia ślad człowieka szybciej, niż myślisz, szybciej niż człowiek zapomina człowieka. Więc nie ufaj temu, może to i złudzenie. Może wewnątrz znajdziesz takiego, jak ty, samotnika. Wyobrażasz sobie, jakie by to było spotkanie twoje z nim. Nie myśl o tym. Już skręć w lewo, to jest przecie wejście, pięć schodków, przez które prześwitują zielska, pierwszy stopień już na poziomie ziemi. Ni chwytaj poręczy, może być zbutwiała. Idź ostrożnie, stopnie mogą być tez już słabe. A wiec jest już koło ściany tego domu sprzed trzech lat, kiedy to przybyli tu znużeni, och, jakże znużeni. Była wtedy jesień, dzień upalny i wyczerpujący, pełen woni opadłych liści i dosłownie zapachu ziemi. Plecaki ciążyły, drugi dzień wędrówki, przygniatały do ziemi od Wołkowyi do Rajskiego i przytłaczały dokuczliwie na Otrycie, który był najdłuższą górą świata. Przypomina sobie parny, duszny stok nad Sanem, gdzie serce podchodziło do gardła, a pot zalewał oczy. W dole szumiał San i drażnił smakiem wody wyschnięty język. O jakże smakowałyby nam wtedy śliwki, które zjedliśmy parę godzin przedtem na mostku koło Sawkowczyka, aby zmniejszyć plecaki o jakiś kilogram. Nie ma soczystych śliw, ale mamy przecie pomidory. Ich miąższ spływa zimną strugą do żołądka, lecz pragnienie, to nienasycone zwierzątko, jest niezaspokojone. Powietrze stoi nieruchomo, przeźroczysta ciepła para, która skrapla się na twarzy. Długa była to droga przez pasmo Otrytu, gnębiła przy tym troska, gdzie w tej pustce zanocujemy. Jelenie ryczały rozdzierająco, był przecie wrzesień. Tupot szedł brzegami lasu i podwajał się odgłosami w parowach. Napełniający lękiem raj, biblia lasu, dwoje ludzi pośród puszczy i zwierząt. Bieszczady, których nigdy nie zobaczą chodzący po nich dzisiaj. Dziś przecie, gdy szedł, rąbano las, zbierano jagody, gdzieś w dole szczekały psy, a on wtedy myślał z niepokojem, w którym to miejscu trzeba zejść na dół do Sanu, bo może tam, w Sękowcu, znajdzie się jakiś dach nad głową. Dziś wiedział na pewno, że to za tamtą polaną, za wysokimi jodłami, wśród gęstych rozłożystych paproci trzeba zacząć schodzić w dół do potoku, ale wówczas czerwone jesienne słońce zniżało się ku Wysokiemu Berdu. Trudno było powierzyć się nikłemu śladowi starej, zarośniętej leszczynami drożyny.
- Stamtąd dostaliśmy ogień – tam na lewo od tego krzaczka.
Niepotrzebnie opowiadał jej poprzedniego wieczoru, jak to nad Ropkami na przełączce pod Białą Skałą UP – owcy wycięli w pień pluton wojska. Wszędzie tu w górach straszy – powiedział – jedno wielkie cmentarzysko i różne rzeczy mówi się niepotrzebnie, a potem kiełkuje strachem z każdego cienia, złamanej gałązki, krzyku sowy. To nie on pierwszy zobaczył, tylko ona, że po drugiej stronie potoku jest jakaś chałupa. Jak ją dostrzegła przez taką gęstwinę wierzb, kiedy naprawdę nic nie było widać, nawet śladu ścieżynki, która by tam prowadziła? Owszem, na wprost, w rozwarciu doliny ukazywały się w dole wysokie brzegi i płynął tam pewnie San, ale śladu życia ludzkiego nie było. W dali szarzały grzbiety, na południu, zanurzone w oparach późnego popołudnia jesieni. W trawie leżał zardzewiały hełm, w ziemi błyskał niebieski czerep garnka. Byli tu kiedyś ludzie. Na lewo bulgotała woda, zasłonięta trawami. Zastój ciszy, zieloność niepohamowana, wyziewy lasu, trochę lęk, że się jest tak zupełnie zagubionym, sprawiły wówczas, że nie był nawet niespodzianką kawałek dachu, który sczerniałą słomą ukazał się za zaroślami.
Trzeba tę kołatkę, tak samo jak wtedy, przekręcić w lewo. Popatrz, jakie to zmyślne. To klamka, którą otwierało się noc pod dachem, trzy lata temu w Bieszczadach, we wsi nazwanej kiedyś Sękowcem. Naciśnij teraz czworokątne drzwi. Skrzypnie stara, wyschnięta płyta tak samo jak wówczas. Czy były wtedy nad drzwiami jakieś wysuszone zioła? Nie wszystko się zapamiętało. Ale drzwi pamięta się dobrze. Ślad malowidła wapnem, jakieś słońca, kwiaty i księżyce. Magia duchów, których zadaniem jest strzec progu tego domu. I nie ma gwoździa, tylko drewniane kołki – zarazem ozdoba drzwi. I ten skrzyp drzewa, równocześnie trochę niepokoi ciekawość, co będzie wewnątrz. A potem chłód piwniczny, taki sam jak wtedy. Czy rzeczywiście nie było tu nikogo od tamtej jesieni, gdyśmy tu byli? Zimno i ciemno, i wieje, jak gdyby przeciąg. W sieni po prawej stronie kawałek żelaza, ten sam, którym podpieraliśmy drzwi na noc. O, właśnie te na lewo. Drzwi te nie chciały się zamknąć, otwierały się same i teraz także są otwarte. To nasza izba. Tam w kącie drewniane łoże, wąskie twarde ławy, a tu pod ścianą nisza, która służyła za stół i kuchnię. Teraz zrzuć co prędzej plecak. Nie jest tak ciężki, jak dawniej, jeszcze parę lat temu nie ciągnął tak do ziemi, jak obecnie. Czego nie staje dziś w plecaku, noszą plecy. Zapal szybko prymus, pić, pić i jeść. Nic tak nie smakuje w górach, jak mocna herbata. Gorzka, cierpka jak wspomnienie. Lubił zawsze jakiś ład, więc wyciąga z plecaka wszystko, co potrzebne. Jest ława, tu rozłoży się całe gospodarstwo.
Zakładki