„W żadnym lesie takie nie jest…”

Było to niedawno i mam jeszcze w oczach fragment krajobrazu z dwiema czy trzema chałupami, chylącym się ku ruinie domem, prawie willą, z murowanym kościołem, a teraz wszystko znikło. Dziś tam, gdzie były resztki wsi, pluska woda z zielonymi wodorostami, podobnymi do włosów topielicy i prawie stoi w miejscu, gdzie dreptała wiejska droga, sucha i wiejąca pyłem w dnie skwarne, rozdeptana i błotnista po deszczu. Szły przy niej resztki płotu, a za nimi wychylały głowy z zieleni pokrzyw i chwastów różowe, biało – różowe malwy. Gdy przyjrzeć się bliżej, chałupy, dwie, może trzy, nie były chałupami, lecz przechylonymi słomianymi dachami nad resztkami ścian. Tylko jedna udawała, że ktoś w niej mieszka, ale w rzeczywistości żyły w niej zdziczałe koty. W drzewach – a były to stare grusze i jabłonie – sterczał z dachu komin i dymił.
W bocznej dolince, z której właśnie przyszliśmy, na łasce boskiej trzymała się w gałęziach drzew drewniana cerkiew, czarna i zielona, z dachem jak sito. Przez to sito siąpiły deszcze na gnijącą podłogę, z dziurami ziejącym butwielą. Na środku podłogi, gdy zajrzałem do wnętrza przez wyrwy w ścianie, leżała drewniana figura świętego czy świętej, a obok obrócone do góry dnem, nikomu niepotrzebne bydlęce koryto.
Gdzie niegdyś stały folwarczne zabudowania na stoku od Rybnego, panowała cisza jak na cmentarzu, choć nie było tu umarłych, którzy zawsze są cisi. Nie było też śladów żywych, krzątania się koło opłotków, nawoływania, płaczu dzieci i wesołości dziewcząt, ani śladu kolein na dróżce, która zarastała już trawą. Przemykały tylko koty, jedyny znak, że mieszkali tu ludzie, ale były to koty należące już do lasu, nie do dawnych właścicieli. Wszystko porastało trawą, bo nic tak szybko nie porasta zielenią, jak ślady człowieka. Dłużej bronią się przed czasem kominy chałup, studnie opanowywane przez skrzek żabi i liście, kapliczki na rozstajach, kamienne progi do domostw. Dłużej trwa zielonym mchem pokryty młyn nad rzeczką, niż trwa pamięć po człowieku.
Niżej, nieco dalej, już pod przepaścistym urwiskiem Kiczery, przemykała się wtedy, gdyśmy szli z Jaśkiem, Solinka. Była zielona, prawie seledynowa, prawie jak szkoło przeźroczysta. Na sterczących poprzecznie płytach jej zieleń zapieniała się mlecznymi grzywami fali, cichymi jak śmiech dziewczęcy. Niżej rozlewała się woda płytko, aż ku okolicy, gdzie przed kilkoma laty jeszcze istniała wioska Zawóz. Przy niskim stanie można tu było brodem przejść, zanurzając nogi po kostkę. Groźniejsza była Solinka tuż pod stokami Kiczery. Ciemniały tu zapadliska wodne wśród skalnego podłoża. Kryć się miały w nich dziwne stwory, ni kobiety, ni węże. Starzy ludzie z Wołkowyi mawiali, że na głazach nadbrzeżnych po drugiej stronie lubiły się kąpać wodnice, ale młodzi śmiali się z tego i chyba mieli rację, bo wodnice dawno już nie istniały. A od rzeki w prawo, gdy się patrzyło ku bukowinom Czakowa, właśnie był ten fragment krajobrazu z dwiema czy trzema chałupami, które już nimi nie były i wieżą kościelną.
Już wiemy, ze w chałupach nikt nie mieszkał, a w kościele nie wiadomo: mieszkał czy nie mieszkał Bóg. Nie ulegało tylko wątpliwości, że kościół był zamknięty i niedostępny. Ściany miał rozstrzelane pociskami, dach przedziurawiony i z jednej strony odłupany węgieł. Odrzwia zaryglowane podwójnie, bo na klucz i zagrodzone bujnym krzewem z progu, a raczej w jego kamiennej szczelinie. Z dala wyglądał jak grzesznik, któremu zabroniono wstępu do wnętrza, póki się nie oczyści. Już raz w tych stronach widziałem taki krzew u wejścia, na progu cerkwi w Chmielu i powtórnie tutaj, w wołkowyjskim kościele.
Niedaleko Solinki właśnie ten dom wśród szczątków chałup zdaje się również opustoszały i bez ludzi. Z boku wejście po schodkach na oszklony korytarz. Nie rozbite i czyste szyby zapowiadały, ze ktoś tu jednak mieszka. Słońce zniżyło już swój bieg i odbijało się w szybach. Zaglądnąłem przez okno i zobaczyłem stary pleciony fotel, wiadro i ogrodową koneweczkę. W lewo widać było drzwi, a przy nich opartą o ścianę łopatę. W głębi – bo korytarz długi – jakaś szafa, a przy przeciwległej ścianie, jak to w dawnych wiejskich dworach, przeróżne rośliny, pelargonie, fuksje, fikus i jakaś niemrawa kencja.
- To nie może żyć bez człowieka, tu musi ktoś mieszkać! Ale wewnątrz panuje zupełna cisza. Albo nie ma nikogo, albo ktoś widzi mnie i boi się odpowiedzieć na pukanie. Ponawiam je i nasłuchuję. Cisza bez skrzypnięcia podłogi, bez zgrzytu drzwi. Jeszcze raz stukam, tym razem mocniej. Ale nic się nie rusza, czuję jednak, że w środku ktoś jest na pewno i chyba się boi, podobnie jak i ja w tej chwili. Bo rzeczywiście odczuwam pewien lęk, kim będzie ten, który mi otworzy. Człowiek żyjący w takiej pustce, zagubiony we wsi nie istniejącej, w dolinie, gdzie tak niedawno toczyły się walki, taki człowiek nie może być zwyczajnym człowiekiem.
I naraz otwierają się drzwi na korytarz i podchodzi ku mnie malutka postać z przechyloną głową, w której widzę przestraszone oczy i słyszę głos bardzo jasny jak na głos staruszki:
- Kto tam? – lecz drzwi, przed którymi stoję, jeszcze zamknięte.
- Idziemy z Cisnej, chciałbym prosić… - mówię i staram się samym głosem uzyskać przychylność. Głos zza drzwi jeszcze raz powtarza pytanie, lecz jest już życzliwszy, gdy mówię: - Proszę otworzyć.
W drzwiach ukazuje się drobna staruszeczka, może zresztą o bardziej zniszczonej niż wiekowej twarzy. Dopiero teraz widzę dobrze jej wyblakłe, wodniste oczy, które wpatrują się we mnie, a potem przenoszą na plecak, położony na progu.
- Jesteśmy, proszę pani, z Krakowa – mówię, jakbym tym wyjaśnieniem chciał wzbudzić zaufanie.
- Tak sami chodzicie? –
- We dwóch, to już nie sam.
- Niech panowie wejdą.
Tak zaczęła się moja znajomość z panią Półgroszkową i trwała przez trzy lata, aż do jej śmierci. Śmierć zaś przyszła przed zalaniem dawnej wsi przez spiętrzone wody Solinki. Dobrze, że tej chwili nie dożyła, bo spiętrzone wody pochłonęłyby ostatecznie schyłek życia, które całe spędziła w tych stronach. Nie wiem nawet, gdzie spoczywa, czy w Wołkowyi obok męża, rozstrzelanego czasie wojny, czy gdzie indziej. Ślad po niej mi się urwał, jak po dawnej wsi, gdzie kiedyś uczyła.
Weszliśmy, wytarli dokładnie buty, wnieśli ciężkie plecaki i przedstawiliśmy się.
- Rozumiem pani nieufność, ale teraz już po wojnie.
- Gdzie tam po wojnie. Jeszcze chodzą po lesie. Nic nie słyszeliście o napadach? My tu jak na wojnie, dnia i godziny niepewni, od świata i Pana Boga odcięci.
- Dużo ludzi we wsi? Nikogo nie spotkaliśmy. –
- Na palcach policzyć, tam mieszkają. Koło nas tutaj ani żywej duszy, tylko w Bukowcu gajowy i w Terce podobno dwie czy trzy rodziny.
Jakoś rozmowa zaczęła się kleić. Staruszka jakby nabrała zaufania i wcale nie czuła się zaskoczona, gdy zapytałem, czy może nas gdzieś przenocować.
- Przenocujcie, ale nic wam dać nie mogę, bo nie mam. Ani łóżka, ani słomy. Znajdzie się chyba jakaś derka. Musicie przebidować tutaj, na werandzie. Z całego domu tylko to zostało – pokój, gdzie sypiam i ta weranda. Cała reszta to ruina, ledwie się trzyma.
Przekonałem się później, że było to więcej niż prawdą. Przekonałem się też, że najważniejszą rzeczą w życiu jest własny kąt, choćby najnędzniejszy, jak ten nad Solinką.
A ów kąt był tak niedawno czteroizbowym zaściankiem, jakich tyle bywało w Sanockiem. Wokoło sad, owocowe drzewa i warzywa, i tam w rogu – z widokiem na zręby w dole – altanka, tu kurnik i szopa, a między nią i domem niewielki dziedziniec studnia. Dziś ani śladu szopy i kurnika, ani resztki drewutni, a dom na wpół rozwalony, ocalał z wojny tylko w bocznej części, z korytarzem i werandą. Ocalało to, co najwątlejsze, runęła właśnie najmocniejsza część. Nie pytałem już o nic, czy to granat, czy bomba, czy zniszczenia dopełniła grabież czy pożar, wszystko było jasne. Ileż takich domów pochłonęła tutaj wojna! Nie pytałem o więcej – o męża, o dzieci, ani jak i z czego dzisiaj żyje, czy ma rodzinę i co będzie czynić dalej. Bywa tak czasem, że ocieramy się o los drugiego człowieka i ogarnia nas zwątpienie w jakikolwiek sens istnienia. Wszyscy ludzie są biedakami, tylko niektórzy jeszcze są biedniejsi. Uważamy własny los za nieudany, a tymczasem zawsze są jeszcze bardziej nieszczęśliwi od nas. Wszyscy ludzi są podobno równi, tylko jednak niektórzy w to wierzą, inni chcieliby, aby to było naprawdę.