Strona 1 z 5 1 2 3 4 5 OstatniOstatni
Pokaż wyniki od 1 do 10 z 44

Wątek: Władysław Krygowski "Wspinaczka po tęczy" - fragmenty

  1. #1
    Bieszczadnik Awatar Anyczka20
    Na forum od
    12.2004
    Rodem z
    Sanok / Dublin
    Postów
    751

    Domyślnie Władysław Krygowski "Wspinaczka po tęczy" - fragmenty

    „W żadnym lesie takie nie jest…”

    Było to niedawno i mam jeszcze w oczach fragment krajobrazu z dwiema czy trzema chałupami, chylącym się ku ruinie domem, prawie willą, z murowanym kościołem, a teraz wszystko znikło. Dziś tam, gdzie były resztki wsi, pluska woda z zielonymi wodorostami, podobnymi do włosów topielicy i prawie stoi w miejscu, gdzie dreptała wiejska droga, sucha i wiejąca pyłem w dnie skwarne, rozdeptana i błotnista po deszczu. Szły przy niej resztki płotu, a za nimi wychylały głowy z zieleni pokrzyw i chwastów różowe, biało – różowe malwy. Gdy przyjrzeć się bliżej, chałupy, dwie, może trzy, nie były chałupami, lecz przechylonymi słomianymi dachami nad resztkami ścian. Tylko jedna udawała, że ktoś w niej mieszka, ale w rzeczywistości żyły w niej zdziczałe koty. W drzewach – a były to stare grusze i jabłonie – sterczał z dachu komin i dymił.
    W bocznej dolince, z której właśnie przyszliśmy, na łasce boskiej trzymała się w gałęziach drzew drewniana cerkiew, czarna i zielona, z dachem jak sito. Przez to sito siąpiły deszcze na gnijącą podłogę, z dziurami ziejącym butwielą. Na środku podłogi, gdy zajrzałem do wnętrza przez wyrwy w ścianie, leżała drewniana figura świętego czy świętej, a obok obrócone do góry dnem, nikomu niepotrzebne bydlęce koryto.
    Gdzie niegdyś stały folwarczne zabudowania na stoku od Rybnego, panowała cisza jak na cmentarzu, choć nie było tu umarłych, którzy zawsze są cisi. Nie było też śladów żywych, krzątania się koło opłotków, nawoływania, płaczu dzieci i wesołości dziewcząt, ani śladu kolein na dróżce, która zarastała już trawą. Przemykały tylko koty, jedyny znak, że mieszkali tu ludzie, ale były to koty należące już do lasu, nie do dawnych właścicieli. Wszystko porastało trawą, bo nic tak szybko nie porasta zielenią, jak ślady człowieka. Dłużej bronią się przed czasem kominy chałup, studnie opanowywane przez skrzek żabi i liście, kapliczki na rozstajach, kamienne progi do domostw. Dłużej trwa zielonym mchem pokryty młyn nad rzeczką, niż trwa pamięć po człowieku.
    Niżej, nieco dalej, już pod przepaścistym urwiskiem Kiczery, przemykała się wtedy, gdyśmy szli z Jaśkiem, Solinka. Była zielona, prawie seledynowa, prawie jak szkoło przeźroczysta. Na sterczących poprzecznie płytach jej zieleń zapieniała się mlecznymi grzywami fali, cichymi jak śmiech dziewczęcy. Niżej rozlewała się woda płytko, aż ku okolicy, gdzie przed kilkoma laty jeszcze istniała wioska Zawóz. Przy niskim stanie można tu było brodem przejść, zanurzając nogi po kostkę. Groźniejsza była Solinka tuż pod stokami Kiczery. Ciemniały tu zapadliska wodne wśród skalnego podłoża. Kryć się miały w nich dziwne stwory, ni kobiety, ni węże. Starzy ludzie z Wołkowyi mawiali, że na głazach nadbrzeżnych po drugiej stronie lubiły się kąpać wodnice, ale młodzi śmiali się z tego i chyba mieli rację, bo wodnice dawno już nie istniały. A od rzeki w prawo, gdy się patrzyło ku bukowinom Czakowa, właśnie był ten fragment krajobrazu z dwiema czy trzema chałupami, które już nimi nie były i wieżą kościelną.
    Już wiemy, ze w chałupach nikt nie mieszkał, a w kościele nie wiadomo: mieszkał czy nie mieszkał Bóg. Nie ulegało tylko wątpliwości, że kościół był zamknięty i niedostępny. Ściany miał rozstrzelane pociskami, dach przedziurawiony i z jednej strony odłupany węgieł. Odrzwia zaryglowane podwójnie, bo na klucz i zagrodzone bujnym krzewem z progu, a raczej w jego kamiennej szczelinie. Z dala wyglądał jak grzesznik, któremu zabroniono wstępu do wnętrza, póki się nie oczyści. Już raz w tych stronach widziałem taki krzew u wejścia, na progu cerkwi w Chmielu i powtórnie tutaj, w wołkowyjskim kościele.
    Niedaleko Solinki właśnie ten dom wśród szczątków chałup zdaje się również opustoszały i bez ludzi. Z boku wejście po schodkach na oszklony korytarz. Nie rozbite i czyste szyby zapowiadały, ze ktoś tu jednak mieszka. Słońce zniżyło już swój bieg i odbijało się w szybach. Zaglądnąłem przez okno i zobaczyłem stary pleciony fotel, wiadro i ogrodową koneweczkę. W lewo widać było drzwi, a przy nich opartą o ścianę łopatę. W głębi – bo korytarz długi – jakaś szafa, a przy przeciwległej ścianie, jak to w dawnych wiejskich dworach, przeróżne rośliny, pelargonie, fuksje, fikus i jakaś niemrawa kencja.
    - To nie może żyć bez człowieka, tu musi ktoś mieszkać! Ale wewnątrz panuje zupełna cisza. Albo nie ma nikogo, albo ktoś widzi mnie i boi się odpowiedzieć na pukanie. Ponawiam je i nasłuchuję. Cisza bez skrzypnięcia podłogi, bez zgrzytu drzwi. Jeszcze raz stukam, tym razem mocniej. Ale nic się nie rusza, czuję jednak, że w środku ktoś jest na pewno i chyba się boi, podobnie jak i ja w tej chwili. Bo rzeczywiście odczuwam pewien lęk, kim będzie ten, który mi otworzy. Człowiek żyjący w takiej pustce, zagubiony we wsi nie istniejącej, w dolinie, gdzie tak niedawno toczyły się walki, taki człowiek nie może być zwyczajnym człowiekiem.
    I naraz otwierają się drzwi na korytarz i podchodzi ku mnie malutka postać z przechyloną głową, w której widzę przestraszone oczy i słyszę głos bardzo jasny jak na głos staruszki:
    - Kto tam? – lecz drzwi, przed którymi stoję, jeszcze zamknięte.
    - Idziemy z Cisnej, chciałbym prosić… - mówię i staram się samym głosem uzyskać przychylność. Głos zza drzwi jeszcze raz powtarza pytanie, lecz jest już życzliwszy, gdy mówię: - Proszę otworzyć.
    W drzwiach ukazuje się drobna staruszeczka, może zresztą o bardziej zniszczonej niż wiekowej twarzy. Dopiero teraz widzę dobrze jej wyblakłe, wodniste oczy, które wpatrują się we mnie, a potem przenoszą na plecak, położony na progu.
    - Jesteśmy, proszę pani, z Krakowa – mówię, jakbym tym wyjaśnieniem chciał wzbudzić zaufanie.
    - Tak sami chodzicie? –
    - We dwóch, to już nie sam.
    - Niech panowie wejdą.
    Tak zaczęła się moja znajomość z panią Półgroszkową i trwała przez trzy lata, aż do jej śmierci. Śmierć zaś przyszła przed zalaniem dawnej wsi przez spiętrzone wody Solinki. Dobrze, że tej chwili nie dożyła, bo spiętrzone wody pochłonęłyby ostatecznie schyłek życia, które całe spędziła w tych stronach. Nie wiem nawet, gdzie spoczywa, czy w Wołkowyi obok męża, rozstrzelanego czasie wojny, czy gdzie indziej. Ślad po niej mi się urwał, jak po dawnej wsi, gdzie kiedyś uczyła.
    Weszliśmy, wytarli dokładnie buty, wnieśli ciężkie plecaki i przedstawiliśmy się.
    - Rozumiem pani nieufność, ale teraz już po wojnie.
    - Gdzie tam po wojnie. Jeszcze chodzą po lesie. Nic nie słyszeliście o napadach? My tu jak na wojnie, dnia i godziny niepewni, od świata i Pana Boga odcięci.
    - Dużo ludzi we wsi? Nikogo nie spotkaliśmy. –
    - Na palcach policzyć, tam mieszkają. Koło nas tutaj ani żywej duszy, tylko w Bukowcu gajowy i w Terce podobno dwie czy trzy rodziny.
    Jakoś rozmowa zaczęła się kleić. Staruszka jakby nabrała zaufania i wcale nie czuła się zaskoczona, gdy zapytałem, czy może nas gdzieś przenocować.
    - Przenocujcie, ale nic wam dać nie mogę, bo nie mam. Ani łóżka, ani słomy. Znajdzie się chyba jakaś derka. Musicie przebidować tutaj, na werandzie. Z całego domu tylko to zostało – pokój, gdzie sypiam i ta weranda. Cała reszta to ruina, ledwie się trzyma.
    Przekonałem się później, że było to więcej niż prawdą. Przekonałem się też, że najważniejszą rzeczą w życiu jest własny kąt, choćby najnędzniejszy, jak ten nad Solinką.
    A ów kąt był tak niedawno czteroizbowym zaściankiem, jakich tyle bywało w Sanockiem. Wokoło sad, owocowe drzewa i warzywa, i tam w rogu – z widokiem na zręby w dole – altanka, tu kurnik i szopa, a między nią i domem niewielki dziedziniec studnia. Dziś ani śladu szopy i kurnika, ani resztki drewutni, a dom na wpół rozwalony, ocalał z wojny tylko w bocznej części, z korytarzem i werandą. Ocalało to, co najwątlejsze, runęła właśnie najmocniejsza część. Nie pytałem już o nic, czy to granat, czy bomba, czy zniszczenia dopełniła grabież czy pożar, wszystko było jasne. Ileż takich domów pochłonęła tutaj wojna! Nie pytałem o więcej – o męża, o dzieci, ani jak i z czego dzisiaj żyje, czy ma rodzinę i co będzie czynić dalej. Bywa tak czasem, że ocieramy się o los drugiego człowieka i ogarnia nas zwątpienie w jakikolwiek sens istnienia. Wszyscy ludzie są biedakami, tylko niektórzy jeszcze są biedniejsi. Uważamy własny los za nieudany, a tymczasem zawsze są jeszcze bardziej nieszczęśliwi od nas. Wszyscy ludzi są podobno równi, tylko jednak niektórzy w to wierzą, inni chcieliby, aby to było naprawdę.
    "Przechodź spokojnie przez hałas i pośpiech i pamiętaj,
    Jaki spokój można znaleźć w ciszy.
    Unikaj głośnych i napastliwych, są udręką ducha ..."

    www.anyczka20.fotosik.pl
    www.youtube.com/Anyczka24

  2. #2
    Bieszczadnik Awatar Anyczka20
    Na forum od
    12.2004
    Rodem z
    Sanok / Dublin
    Postów
    751

    Domyślnie Odp: Władysław Krygowski "Wspinaczka po tęczy" - fragmenty

    „W żadnym lesie takie nie jest…” cd

    Tego wieczoru w Wołkowyi wiele myślałem o starej pani Półgroszkowej. Jakie było jej życie przed wojną i w czasie partyzanckich bojów w okolicy – i za dni, gdy wieś nawiedziły złowieszcze oddziały UPA. Jak się ocaliła z całego domu jedyna, z całej Wołkowyi jedna z nielicznych. Dlaczego z lasów wróciła do zniszczonej wsi i czemu trwa tutaj, na przekór wszystkiemu? Pytać o to nie było sposobności, a właściwie nie chciałem się dopytywać. Żyła, usiłowała pracować, uczyła, wyczekiwała na przywóz chleba co trzeci dzień, marzyła o posiadaniu pierwszej, a potem o dziesiątej kurze, o pierwszych własnych ziemniakach. Nie marzyła o krowie, bo to już byłoby poza zasięgiem możliwości. Musiała być twarda i zawzięta, przywiązana do miejsca, gdzie mieszkała i pracowała. Nawet nie wiem, ile miała lat i wiek jej mierzyłem tylko starczym zniszczonym wyglądem, gdy tego czerwcowego popołudnia przyszliśmy prosić o nocleg.
    Wieczorem siedzieliśmy przy świeczce. Dobrze się stało, że noszę zawsze w plecaku świecę, bo w lampie pani Półgroszkowej zabrakło nafty, a świecy w ogóle nie stało. Noc była gwiaździsta, a jednak ciemna, niebo po nowiu. Byliśmy na dnie doliny, otoczeni lasem i szumem Solinki.
    Jasio, jak Jasio, zasnął zaraz kamiennym snem na skleconym według własnego pomysłu posłaniu, ja miałem spać w fotelu z nogami na krześle. Oddychał otwartymi ustami i niestety zanosiło się na to, że wkrótce zacznie chrapać. Prze - chrapał rzeczywiście tę całą wołkowyjską noc. Byłem równie jak on zmęczony, ale za wiele doznałem wrażeń tego dnia, by zaraz zasnąć.
    Z początku wydawało mi się, że w tym zrujnowanym domu jestem sam jak palec. W szybach werandy odbijała się moja świeczka i ja sam. Odwróciłem się i zobaczyłem wpół – przymkniętą szafkę. Sterczały z niej gazety, zeszyty i pełno różnych drobiazgów, a w kącie kilka książek i szpargałów. Wziąłem do ręki pierwszą z brzegu książkę bez oprawy, zakurzoną i podniszczoną. Wzrok mój, przy chwiejącym się płomieniu świecy, padł zupełnie przypadkiem na słowa jakże odpowiadające ziemi, która nas otaczała. Było po nowiu i ciemność nocy, mimo gwiazd, miała w sobie coś okrutnego. Jeszcze ciemniejszą czynił ją chwiejący się koło mnie płomień. Raz widziałem druk wyraźnie, to znów zdania gubiły mi się przed oczami.

    „Szli krajem tak zniszczonym, że częstokroć po całych dniach żywej duszy nie mogli napotkać. Miasteczka leżały w perzynie, wsie były popalone i puste, lud wybity lub w jasyr zagarnięty. Trupy tylko spotykali po drodze, szkielety domów, kościołów, cerkwi, niedogarki chat wiejskich i psy na zgliszczach wyjące…”

    Kiedy to było? Przed trzema wiekami czy co dopiero? Przecie i my szliśmy wyniszczoną ziemią, na której wszystko, co ludzkie, znikło, przemieniło się w swąd czarnych, wypalonych belek, popiół strzech, w gruz dawnego życia. Na Chryszczacie ktoś nadział na wysoki pręt leszczyny czaszkę ludzką. Bieleje ich sporo w lesie nad Rabem, na Magurycznem dziki rozorały groby tonące w trawach; na skraju lasu w Grzance roztrzaskany krzyż przydrożny – cóż w tym niezwykłego, skoro tyle zniszczenia. Ale pod krzyżem z rozkrzyżowanymi rękami stoi Chrystus żelazny, chyba odstrzelony z krzyża, z przechyloną głową. Zdjęty z krzyża, więc pewnie już pomarł. Widzieliśmy strzępy tkanin, z których rozbiegały się myszy, jedyne stworzenia mieszkające w zawalonych resztkach cerkwi w Smereku. Co ludzkie, wyginęło od ludzi, a pogrzebała je obojętna na los człowieka przyroda. Leszczynami zarastały łąki, cyranki zamieniały się w dżungle. Parę lat wystarczyło, by rośliny wchłonęły zagrody, zatłamsiły chałupy, wymościły kwiatami kamieniste wiejskie drogi. Całe dni włóczęgi wśród dzikiej zieloności, gdzie jeszcze parę lat temu chodzili ludzie, modlili się, kochali, siali i umierali. Ku łące górskiej – pamiętam – szły woły, na pastwiskach rżały konie, na brzegach lasów snuły się dymy ognisk. Jeździło się do Lutowisk na targi końskie, na odpust do Leniny Wielkiej, by się ukorzyć w cerkwi przed Sądem Ostatecznym, do Ławrowa, gdzie śpi na cmentarzu ruski kniaź Lew Daniłowicz. Śpiewało się wieczorami, siedząc na przyzbie, piło w karczmie baligrodzkiej po wygranej lub przegranej w sądzie.
    Teraz kraj wymarły, nie ma sporów i kłótni, tylko ptacy podśpiewują wesoło, bo tak dobrze bez ludzi. W rowach przydrożnych, gdzie więcej ziela niż wody, błyśnie niekiedy hełm lub łopatka, czasem noga kopnie przypadkiem zardzewiałą menażkę. Jej dźwięk – jedyna po człowieku muzyka. Wielkie requiem dla świata odśpiewują kukułki, łomot min nadepniętych przez zwierzynę brzmi jak groźne uderzenie kotłów.
    Jeszcze stała wtedy i do dzisiaj stoi w Radziejowej biała kapliczka na zakręcie. Była znakiem, że kiedyś czczono tu Boga. Przyszła mi wtedy go głowy myśl, że on jednak istnieje, choćby nie istniał już człowiek, i oto pytanie: Czy istnieje człowiek, jeśli nie ma swojego Boga?
    Świeca prysnęła, bo po roztopionej mazi pływał kawałeczek knota. Usunąłem go zapałką i znów przewróciłem stronicę nadpalonej ksiązki.

    „Nienawiść wrosła w serca i zatruwała krew pobratymczą, i żadne usta długo nie mówiły: Chwała na wysokościach Bogu, a na ziemi pokój ludziom dobrej woli.”

    Przypomniałem sobie, co mówiła pani Półgroszkowa: „Koło nas było siedem zagród. Tuż, tuż Prakseda Paraszczuk, zaraz koło niej Wasyl Kindrat, gajowy, a tam za kościołem… Dobrzy ludzie, Rusini – ludzie dobrej woli. Wszystkich stracono. Jestem tu sama. Lepiej umrzeć…” – zakończyła staruszka, a mnie opadły stare nie zagojone myśli. Kraj nasz jest nieustannym pobojowiskiem, jakby zniszczenie było koniecznością fatalnego cyklu. Klęski nas jednoczą, spokój wewnętrznie rozkłada. Historia przesuwa nas z jednej rzeki za inną, cofamy się i kurczymy, choć ilość nas wzrosła. Byliśmy za górami, później już tylko po ich grzbiety. Gdzie będziemy jutro, pojutrze?
    Zdmuchnąłem świecę, ale przedtem jeszcze raz otwarłem na chybił trafił rozlatującą się książkę. Poniewierała się w śmieciach, gruzach, nikt nie wie, jakim cudem ocalona od mołojców z sotni Bira, od hitlerowskich zbirów, od kul i ognia, od granatów i bezmyślności zniszczenia. Przypadek ją ocalił, a traf cudowny zdecydował, że wziąłem ją do reki w zapomnianej przez Boga Wołkowyi, i właśnie te słowa, a nie inne odczytałem przy chwiejącej się świeczce:

    „Czemu to ta Rzeczpospolita taka silna, ludna i bogata, dzielnym rycerstwem przepełniona, jest zarazem taka mdła…”

    Jeszcze czułem po zgaszeniu swąd knota, jeszcze słyszałem pochrapywanie Jasia, ale dochodził też nie milknący świergot Solinki, jakby tam w krzewach rajcowały gromady ptaków. Śpiący, zmęczony i równocześnie zagubiony w wołkowyjskiej nocy po nowiu, już – już miałem przekroczyć ów codziennie wydeptywany próg snu i wejść w prawdziwą ciszę odpoczynku, gdy nagle zjawił mi się widok drewnianego krzyża na rozdrożu w Radziejowej, pod którym stała oparta o resztkę ogrodzenia figura Chrystusa, odstrzelona pociskiem z krzyża. Było to dziwnie gorzkie zdjęcie z krzyża. Taki widok mógł się ukazać tylko na pograniczu jawy i snu, zmęczenia i zapadania w odpoczynek. Tak właśnie się wydarzyło na koniec, że przez głowę moją, jakby z dalekiego kraju młodości ku teraźniejszości, przesunęła się staropolska pieśń wielkanocna. Pod jej żałosne, inaczej brzmiące słowa nie musiałem podkładać melodii wiejskiego śpiewu, bo jakby była we mnie samym i czekała na mnie:

    Krzyżu święty nade wszystko,
    Drzewo przenajszlachetniejsze,
    W żadnym, lesie takie nie jest,
    Jedno na którym sam Pan jest.


    Położyłem je na czekające nuty i razem popłynęliśmy w sen. Było to w Bieszczadach w 1953 roku, gdy jeszcze dawnej, rozlatującej się Wołkowyi nie pochłonęły spiętrzone wody Solinki.
    "Przechodź spokojnie przez hałas i pośpiech i pamiętaj,
    Jaki spokój można znaleźć w ciszy.
    Unikaj głośnych i napastliwych, są udręką ducha ..."

    www.anyczka20.fotosik.pl
    www.youtube.com/Anyczka24

  3. #3
    Bieszczadnik Awatar wojtek legionowo
    Na forum od
    01.2005
    Rodem z
    legionowo
    Postów
    369

    Domyślnie Odp: Władysław Krygowski "Wspinaczka po tęczy" - fragmenty

    Alu dzięki za ten piękny tekst.Ja również pamiętam te okolice z lat 60 i pamiętam nie jedną chatę gdzie dach już niestety był trochę zawalony,a garki stały na kuchni , a i koty również tez były zdziczałe bo nie reagowały na zawołanie .
    Wojtek legionowo

  4. #4
    prowydnyk chaszczowy Awatar Browar
    Na forum od
    01.2006
    Rodem z
    Kraków
    Postów
    2,828

    Domyślnie Odp: Władysław Krygowski "Wspinaczka po tęczy" - fragmenty

    Eeech,podobne(ale nie wojenne) klimaty można napotkać jeszcze na Mazurach Garbatych...
    Pozdrav

  5. #5
    Bieszczadnik Awatar Anyczka20
    Na forum od
    12.2004
    Rodem z
    Sanok / Dublin
    Postów
    751

    Domyślnie Odp: Władysław Krygowski "Wspinaczka po tęczy" - fragmenty

    „Płaj dziewięciu źródeł”

    Bliższą znajomość z Karpatami Wschodnimi zawarłem w 1928 roku, jeśli pominę dziecięce wakacje czarnohorskie u stryjostwa w Worochcie w 1912 roku. Wraz z rozpoczęciem działalności we władzach Polskiego Towarzystwa Tatrzańskiego postanowiłem systematycznie i wszechstronnie poznawać nie znane mi przedtem części Beskidów Wschodnich. Słuchałem uroczych pogaduszek Orłowicza, opowiadań przemiłych lwowian, wspomnień świetnych narciarzy, wielu znajomych i przyjaciół z Podkarpacia i Pokucia, rozczytywałem się w „Pamiętnikach Towarzystwa Tatrzańskiego”, gdzie skupiała się rozległa wiedza o górach, a równocześnie chodziłem i chodziłem. Miałem wtedy dwadzieścia parę lat i zdrowie nie liczące się z żadnym wysiłkiem. Tak znajomość moja z Beskidami Wschodnimi zamieniła się z czasem w przyjaźń, a przyjaźń w miłość. Protestowały przeciwko temu Tatry i Beskidy, ale pogodziłem wkrótce zazdrośników, którzy dobrze wiedzieli, że jeśli nawet odchodzę, to zawsze wrócę. Toteż na nieustannym nostalgicznym pragnieniu, aby być tam, gdzie się akurat nie jest, upływały mi lata, w których każdą wolną chwilę spędzałem w lecie i zimie na dłuższych lub krótszych wyprawach między Wisła i Czeremoszem, między babią Górą a Babą Ludową.
    Jakże jednak odmiennie od wszystkiego wyglądały wędrówki po Karatach Wschodnich! Odmiennie przez inną duszę krajobrazu, a stały się jeszcze bardziej inne we wspomnieniu przez to, że zostawiło się w tamtych górach spory kawał życia, przerwanego wybuchem wojny. Ostatni raz widziałem je z daleka, w błękitnej dali, dwudziestego czwartego września 1939 roku, gdy z resztkami wojska szedłem z dniestrowego brzegu ku rumuńskiej granicy. Wędrowałem po wojnie dziesiątki razy po Pilskach, Babich i Radziejowych, stąd młodość w nich spędzona trwała jeszcze w wieku dojrzałym i do dziś się po nich błąka, ale na Howerlach, Popadiach i Hnitesach ju być nie mogłem i nie byłem. Toteż młodość w Gorganach, na połoninach Czywczyńskich i Hryniawskich zapadła w przeszłość inaczej i nawet czasem wątpię, czy była, czy nie wymyśliła jej wyobraźnia. Wyprawy wschodnio beskidzkie żyją jednak we mnie, jak gdyby w zakamarkach starego plecaka, niejako między jednym a drugim niewidzialnym dnem. Odzywają się, gdy sięgnę do nich i znów wierzę, że były naprawdę, to znów wątpię, gdy zaciągają się mgłami, jak we wrześniu najdalsze dale. Musiały jednak być naprawdę, gdyż skądże by teraz napierała na mnie starodawna huculska piosenka:

    Kilka Riczka – Krasnoiła
    y kilki Hołowy,
    uże ny ma taj ny bude
    jak my buły dwoje.

    Ona właśnie swym jesiennym smutkiem przenosi mnie w bardzo daleki kąt świata, gdzie w zaułkach karpackich biją źródła Biłej Riki i Riki. Tak nazywali dawni Huculi, mieszkańcy Uścieryk, Żabiego i Hryniawy, Biały i Czarny Czeremosz. Rika, rzeka, była dla nich najwazniejsza, regulowała całe życie dzikiej i nie przerąbanej jeszcze puszczy karpackiej. Buszowali w niej leśnicy lasów państwowych i Fundacji Skarbkowskiej, wielkich majątków Baworowskich, polowali możni dostojnicy, ale w zakątkach górskich, gdzie rodziły się Czeremosze, Karlibaby, Wazery, Złote Bystrzyce i Suczawy, śmigały tylko wiatry w koronach jodeł, świerczyn i bukowin. Ku połoninom wędrowały sobie odwieczne płaje pasterskie, a las tylko na obrzeżach szarpali drwale, w głębi drzewo umierało samo, bez pomocy człowieka. Tam mnie właśnie ciągnęło, w najniedostępniejsze ostępy, tam mnie wołało, gdzie człowiek przychodzący z nizin musiał żyć na równi ze zwierzyną, puszczą i połoniną. W tej harmonijnej równości współżycia z przyrodą tkwi istota górskiego przeżycia. Nie walki z przyrodą – a jeśli nawet walka, to równego z równym – lecz włączenie się w życie wierchów i dolin, łąk i lasów, wtajemniczenie w zagadki pór roku, w zawiłości dnia i nocy, w nieuchronny rytm biologii, który każe kochać, gdy nadchodzi czas miłości, i umierać bez żalu, gdy wypełnia się życie bez reszty.
    Lipiec tego roku był skwarny za dnia, chłodny w nocy, jak to bywa przy rosnącym ku pełni księżycu. Wyszukiwaliśmy górskie mateczniki, których nie znaliśmy w ogóle lub tylko częściowo. Wałęsaliśmy się przede wszystkim wokół górnych Czeremoszów, starając się nie powtarzać – jeśli się udało – niektórych przejść, choć zawsze lubiłem chodzić tam, gdzie już byłem, bo nigdzie nie przebywało się do syta. Naszą bazę wypadową stanowiła klauza Perkałub na Białym Czeremoszu, z niezapomnianymi noclegami w domku strażnika zapory. Zapamiętałem tylko jego imię – Demian. Nazwisko tego młodego Hucuła zostało gdzieś po drodze tylu lat.
    Otaczały nas starolasy, zdawałoby się nietknięte, choć wody Białego Czeremoszu dwa lub trzy razy w tygodniu, a nawet w czasie dłuższych deszczów codziennie niosły z sobą potężne kloce zbite w talby i daraby, czyli mniejsze i większe tratwy, do Uścieryków, a nawet do Kut i Wyżlicy. Otaczały nas lasy i wody ujęte w zaporę drewnianą, a w wodach odbite chmury przypominały, że nad ziemią jest niebo. W dnie odpoczynku jedliśmy z Damianem mamałygę, kaszę hreczaną i jęczmienną; nie brakowało mleka i sera, bo przynoszono je z bryndzami na połoninie Smitenny pod Hostowcem. Nie brakowało pstrągów, które jadaliśmy w różnej postaci. Rzadkością był natomiast chleb, toteż dwa bochenki przyniesione przez nas z Żabiego szybko znikły. Piekliśmy wtedy placki na blasze. Żyło się tu trochę jak w domku czarownika. U naszego Demiana każde wydarzenie w ciągu dnia i nocy coś znaczyło i wróżyło. Snujący się z komina dym, wołanie ptaka w nocy, lot wazki nad wodą, watahy much nad korytem, skrzyp wyschniętej furtki u płotu. Czego nie słyszeliśmy lub nie widzieli, zawsze słyszał lub widział Demian. On dosłuchał się puszczyka, dopatrzył śladu rysia, dosłyszał szczekanie lisa. Nie wszystko rozumieliśmy z tej mitologii huculskiej, bo w jego mowie zjawiały się dziwosłowia, w których trudno było dosłuchać się znajomego określenia. Wszystko dla niego było wróżbą, siało się czary, zbierało przepowiednie, dobre i złe, pomyślne i złowieszcze.
    Demian, zapytany, skąd zna różne gusła i zaklęcia, powiedział, że od babki Makryny z Hostowego. Ona znała wszystkie zioła od Uscieryk po Szpyci, gdzie ich jest najwięcej w całej Czarnohorze. Ona nauczyła się od swojej babki, a ta od słynnej zielarki z Krzyworówni, która umiała każda chorobę uleczyć. Ziele zielu nierówne, a i to samo, kiedy indziej zebrane, żywe lub suszone, zerwane nocą przy księżycu lub na nowiu na świętego Jana w lipcu – ma zupełnie inne moce. Są przecież zioła na chorobę i na wzniecenie miłości – na stracenie płodu i na zapomnienie o wszystkim. I są także takie, których wywar zmusza do pamięci. Gdyby Demian był brodatym starcem, nie byłoby nic dziwnego, że jest czarodziejem, ale pamiętam go młodym urodziwym Hucułem o smagłej twarzy i niewiarygodnie czarnych oczach, toteż jego czarodziejstwo uważaliśmy tylko za bajki, podobne do tych, które słyszy się wszędzie w górach. Jeżeli jeszcze dziś żyje, ma już ponad osiemdziesiąt lat, siedzi przy żywej watrze i duma. Ale pewnie już nie żyje, bo i czarownicy umierają, tylko najwięksi wchodzą w ciała innych i w ten sposób dalej żyją i wróżą.
    Pasjonowała mnie wtedy przeszłość okolicy, dane czasy tej doliny, Bilej Riki, która niegdyś była rzeką graniczną. Ciągnęła mnie ciekawość, gdzie w górnych krańcach doliny mogły być owe historyczne rozrogi graniczne Polski, Rusi i Węgier. Chciałem zobaczyć na własne oczy miejsce, gdzie niegdyś historia wbiła słup graniczny, tak jak go później ustawiła na wysokim Stohu.
    "Przechodź spokojnie przez hałas i pośpiech i pamiętaj,
    Jaki spokój można znaleźć w ciszy.
    Unikaj głośnych i napastliwych, są udręką ducha ..."

    www.anyczka20.fotosik.pl
    www.youtube.com/Anyczka24

  6. #6
    Bieszczadnik Awatar Anyczka20
    Na forum od
    12.2004
    Rodem z
    Sanok / Dublin
    Postów
    751

    Domyślnie Odp: Władysław Krygowski "Wspinaczka po tęczy" - fragmenty

    "Płaj dziewięciu źródeł" cd

    - Musimy tam dotrzeć – mówiłem do Zosi – może coś znajdziemy, jakiś kamień, wzgórek, kurhan, krzyż a może na kamieniu stary, nie zniszczony przez czas napis, znak lub symbol.
    Z mapą w reku – a była to jeszcze austriacka siedemdziesiątka piątka z 1918 roku, z przekręconymi nazwami, gdyż polska wyszła dopiero później – szliśmy w górę potoku na południe. Przed nami pięła się wąska i ciasna, z obu stron spadzista dolina. Już tu Rika nie była Riką, lecz Perkałabem. Lasy dyszały lipcową rosą, jeszcze cieniste, ponocne, bo zegarek wskazywał dopiero szóstą rano. Droga raz szła po tej, to znów po tamtej stronie potoku, który był wtedy granicą państwową z Rumunią. Szliśmy jacyś poważni, zapatrzeni i wsłuchani. Ciągle mi się zdawało, że ktoś z nami idzie niewidoczny, że nawet do naszego milczenia wtrąca swoje milczenie. Nieraz mam to uczucie w górach, że mi ktoś towarzyszy, i dlatego żadnej wycieczki samotnej w pełni nie uważam za samotną. Gdy wieczorem tego dnia rozmawialiśmy przed snem o przebytym dniu, Zosia przyznała mi się, że i jej zdawało się, iż nie idziemy sami. Nie mówiła nic, bo bała się, że będę się śmiał z jej przywidzeń.
    Na wschodzie za potokiem, gdzie zaczynały się już lasy Bukowiny, a dalej jeszcze dawnego Mołdawskiego Gospodarstwa, niegdyś lenna polskiego, wschodziło słońce, lecz my szliśmy ciągle w cieniu, chłodzie i ciszy, wypełnionej gaworzeniem potoku. Jeszcze ciszej pomrukiwał Perkałab, gdy minęliśmy strumień spod Palenicy i jeszcze jeden maleńki dopływ i oto stanęliśmy na ostatnim spływie dwóch potoków. Z prawa płynął Menczil spod Fata Banului, a z lewa, wprost z południa, spod Zanogi źródłowy strumień Białego Czeremoszu. Do tego miejsca dotarł kiedyś z konnym pocztem Hucułów Wincenty Pol. Było to w połowie dziewiętnastego wieku i odtąd zaczęto je nazywać Rozrogami Wincentego Pola.
    Od wideł potoków szły w górę, wzdłuż Menczila, kamienne słupki graniczne, zakreślając ostatni skrawek polskich dziejów. Potoki jak potoki, ale dla mnie było to osobliwe miejsce. Przychodziła do głosu historia. Może to była owa milcząca i skupiona muza historii, której obecność odczuwaliśmy koło siebie, przyznając się do tego dopiero wieczorem. Może – przecie zawsze po cichu uwielbiałem grecką mitologię i zawsze śnili mi się jej bohaterowie – ta muza miała jakby dwie postacie: raz była urodziwą polką szlachcianką, to znów czarnowłosą huculską dziewczyną. Czułem wyraźnie obecność owych towarzyszek niezwykłych, prawie milczących, nie milczeniem ponurym, lecz pogodnym, skupionym i zamkniętym w sobie, jednak nie przeciwnym zwierzeniom.
    Nieśmiałym głosem powiedziała jedna:
    - Jest przecie dokument w regestrach kardynała Deusdedita podający granice państwa polskiego za Mieszka i jego żony Ody. Kreśli on ich przebieg od Prus „aż do miejsca, które nazywa się Ruś”; jest przecie dokument z 1086 roku, opierający się na świadectwach z X, a może XI wieku. Stwierdzając połączenie biskupstwa praskiego z morawskim, wymienia on jako wschodnią granice biskupstwa „rzeki graniczne, a mianowicie Bug i Styr”.
    Dobrze, ale gdzie w górach, w Karpatach? Wskaz nam dokładnie! Rozważałem ze sobą, a właściwie rozmawiałem w milczeniu z tą skupioną, o dwóch wcieleniach dziewczyną, wskaż nam dokładnie miejsce, rozrogi dziejów Polski, Rusi i Węgier.
    Nie słyszałem odpowiedzi, ale czułem ją: Czasy i granice zmieniają się. Nic nie stoi w miejscu. Spójrz na ten potok! Rwie brzegi i płynie. Na próżno szukasz starej jagiellońskiej granicy. Zostaw to wyobraźni, marzeniu, poetycznemu widzeniu świata. Inaczej zagubisz się w datach, papierach, dokumentach. Popatrz na tę ziemię inaczej, spójrz przez wyobraźnię.
    Miała racje nasza towarzyszka. Prawda i wyobraźnia przewijają się przez dzieje od świtu ludzkości, a już przed wiekami powiedział stary Hezjod, że „Muzy wiele mogą kłamstw opowiedzieć podobnych do prawdy, ale wiele też mogą obwieścić rzetelnej prawdy”. Któż to jednak rozróżni!
    Tak więc staliśmy chwile u ujścia Menczila do Perkałabu. Na kamienistej wysepce z bujnych łopianów wychylał się słupek graniczny i pokazywał, że trzeba iść w prawo do góry za strugą Menczila. Perkałab, skromny teraz strumień, znikłą na południu, nic nie robiąc sobie z tego, że już jest w Rumunii i że teraz, aż do źródeł na stoku Zanogi, będzie się nazywał Izvor.
    Wyobraźnia zaczęła się buntować. To niemożliwe, żeby tutaj, u zbiegu niepozornych potoczków, w głuchej dolinie, były owe zawiasy, wokół których skrzypiały przez parę wieków dzieje trzech wielkich państw. To raczej na wysoczyźnie głównego grzbietu Karpat stały niegdyś graniczne słupy Rzeczypospolitej, może na Hnitesie, Fata Banului czy nawet Zanodze, ale na szczycie, skad widać wszystkie dziedziny świata – nie w dolinie!
    Zaczęliśmy podchodzić w górę. Wkrótce dopadło nas słonce i już nie opuszczało. Upał pachniał trawami, gdyśmy stanęli na grzbietowej połoninie Fata Banului, ze słupkiem granicznym z numerem 56. Połonina była pusta, bez pasterskiej stai i bydła, wdzięczyła się do słońca z więdnącym sianem i nowym, wyrastającym na pierwszym. Łąki przechylały się na zachód i oddychały nie kończącą się przestrzenią. Wszędzie dookoła góry i góry, jakby na tym świecie nigdzie nie było równin. Patrzą na nie ludzie i oglądają to samo. Dopiero gdy marzenie przymknie im oczy i zaczną o nich śnić, stają się u każdego człowieka inne. Bez wyobraźni nie ma po co patrzeć na góry. Dzięki niej dopiero tworzy się nowy, piękniejszy, stworzony przez Ciebie świat, inny niż go widzą inni. I wtedy wiesz, po co przyszedłeś.
    Rozglądamy się wokoło. Opodal z traw wyłania się na spiętrzeniu krzyż, zwyczajny przydrożny krzyż. Komu tu potrzebny? Bogu? Wszystko go tu chwali. Ludziom? Na palcach policzyć tych, co tu przejdą. A może to granica? Ale czego – państwa, ziemi i nieba, wiatrów i chmur, dali i oddali, prawdy i wyobraźni? Tak blisko Torojaga z zielonymi przepaściami łąk, tak daleko Alpy Marmaroskie, jeszcze dalej Czarnohora. W dolinie Mazeru błękitny dymek, tam drwale przy ognisku. Na północy Hnitesa, bezkształtna góra, śpiące w kosodrzewinach zwierzę. A ta ciemna zieleń to, chciałoby się powiedzieć – lasy kosówki, największe w rozległości i najwyższe, jakie kiedykolwiek widziałem. Wysokie do pięciu i sześciu metrów, gęste i pachnące, rosną nad człowiekiem, tworząc nad nim dach cienisty. Kiedyś podczas wycieczki zaskoczyła nas pod szczytem burza, ale zaszyci w plątanine gałęzi i nakryci zielonym dachem, przeczekaliśmy ulewę prawie nie zmoczeni. Kto w tym kosodrzewinowym lesie zgubi kierunek lub wątek ścieżynki, może chodzić i chodzić w kółko. Szukasz wtedy przyjaznego słupka granicznego, ale zanim go znajdziesz, namęczysz się do siódmych potów.
    Ścieżyneczka wiodła nas po tej i tamtej stronie granicy. Stromo i stromo, gorąco i duszno od zapachu kosówki, ale po drodze wszędzie świergotliwe źródełka. Nareszcie szczyt płaski jak stół nakryty wiatrem, który poświstuje sobie na sterczącej skałce. Potem jeszcze jedna w życiu Palenica, trochę inna niż wszystkie inne znane, nie Palenica, lecz Pałynycia. Z jej powietrznej połoninki widzę blisko kamienną Babę na Komanowej. Ponad ciemnozielone morze kosówki podnosi się skamieniała z mrozu chciwa i odważna Jewdocha. To Hucułka z Hryniawy, która już w marcu wygnała owce w góry na wypas. Nie pomogła Jewdosze odwaga ani dwanaście kożuchów, które miała na sobie. Chciwa była i zawzięta.
    - Zamarzniesz razem z owcami – przestrzegali sąsiedzi.
    - Nie boję się mrozu, mam dwanaście kożuchów.
    Opadły ją śniegi i wichry marcowe i Jewdocha zamarzła, ale jak stała pod Komanową, tak stoi i dalej, nie boi się niczego, bo to już nie Jewdocha, lecz uparty kamień
    Za Pałynycią już przechyla się skłon ku Rice, ku Czarnemu Czeremoszowi, ale my tam nie pójdziemy. Zbaczamy w prawo w zwór potoku i na stary pasterski płaj, który znamy z innej wyprawy. Już go widać w kosówce, tam znika, lecz znów wychyla się na brzegu lasu. Tam pójdziemy. Płaj dziewięciu źródeł, bo tyle ich naliczyliśmy tego dnia, tak się też będzie nazywał w naszej pamięci. Z każdego źródła piliśmy wodę, aby zapamiętać, żeśmy tu byli i aby móc uwierzyć, że tu wrócimy.
    "Przechodź spokojnie przez hałas i pośpiech i pamiętaj,
    Jaki spokój można znaleźć w ciszy.
    Unikaj głośnych i napastliwych, są udręką ducha ..."

    www.anyczka20.fotosik.pl
    www.youtube.com/Anyczka24

  7. #7
    Bieszczadnik Awatar dziabka1
    Na forum od
    09.2002
    Rodem z
    warszawa
    Postów
    879

    Domyślnie Odp: Władysław Krygowski "Wspinaczka po tęczy" - fragmenty

    Anyczko.
    Zacytuj jeszcze opowiadanie "Powrót do Jaliny", z tomu "Góry mojego życia". Piękne opowiadane o Bieszczadach tużpowojennych. I jeszcze w tym klimacie "Moje Bieszczady" z tomu "Góry i doliny po mojemu".

  8. #8
    Bieszczadnik Awatar Anyczka20
    Na forum od
    12.2004
    Rodem z
    Sanok / Dublin
    Postów
    751

    Domyślnie Odp: Władysław Krygowski "Wspinaczka po tęczy" - fragmenty

    Ni mam tych książek w domu niestety... :(
    "Przechodź spokojnie przez hałas i pośpiech i pamiętaj,
    Jaki spokój można znaleźć w ciszy.
    Unikaj głośnych i napastliwych, są udręką ducha ..."

    www.anyczka20.fotosik.pl
    www.youtube.com/Anyczka24

  9. #9
    Bieszczadnik
    Na forum od
    08.2006
    Rodem z
    Mazowsze
    Postów
    201

    Domyślnie Odp: Władysław Krygowski "Wspinaczka po tęczy" - fragmenty

    Ale klimat!-aż ciarki chodzą po plecach.
    Wołam:jeszcze,jeszcze,jeszcze....

  10. #10
    Bieszczadnik Awatar dziabka1
    Na forum od
    09.2002
    Rodem z
    warszawa
    Postów
    879

    Domyślnie Odp: Władysław Krygowski "Wspinaczka po tęczy" - fragmenty

    Cytat Zamieszczone przez Anyczka20 Zobacz posta
    Ni mam tych książek w domu niestety... :(
    A pracowicie przepisywałaś te opowiadania? Jak znajdę ciut czasu, to postaram się pójść za ciosem i przepisać oba. Bo piękne sa!

Informacje o wątku

Użytkownicy przeglądający ten wątek

Aktualnie 1 użytkownik(ów) przegląda ten wątek. (0 zarejestrowany(ch) oraz 1 gości)

Podobne wątki

  1. T. Studziński " Kurniawa w Karpatach " - fragmenty
    Przez sir Bazyl w dziale Wschodni Łuk Karpat
    Odpowiedzi: 23
    Ostatni post / autor: 04-12-2017, 00:09
  2. Pepera Władysław "Wśród lasów i zwierząt Bieszczad"
    Przez batmanek w dziale Bibliografia Bieszczadów
    Odpowiedzi: 5
    Ostatni post / autor: 30-10-2016, 22:46
  3. [Dwernik] "U Lestka" - czy warto tam wracac?
    Przez pawlem w dziale Zakwaterowanie i usługi
    Odpowiedzi: 27
    Ostatni post / autor: 10-09-2013, 21:29
  4. Odpowiedzi: 6
    Ostatni post / autor: 24-02-2012, 21:00
  5. [Wetlina] Baza namiotowa w Wetlinie "za torami" - czy działa?
    Przez Czeczotka w dziale Zakwaterowanie i usługi
    Odpowiedzi: 0
    Ostatni post / autor: 04-07-2009, 16:53

Zakładki

Zakładki

Uprawnienia umieszczania postów

  • Nie możesz zakładać nowych tematów
  • Nie możesz pisać wiadomości
  • Nie możesz dodawać załączników
  • Nie możesz edytować swoich postów
  •