(...)
Po paru kilometrach zjazdu usłyszałem w lesie nawoływania. Głosy męskie mieszały się w całe chóry. Sądziłem, że zobaczę polowanie z na¬gonką, ale byli to drwale huculscy przy pracy. Spuszczali okorowane kloce śnieżnymi rynnami. Kłody ślizgały się, stawały dęba i często wyskakiwały z torów. Wtedy Huculi nasuwali capinami kloce do rynny i pchali je w dół. Każda czynność odbywała się przy innej melodii. Były to sygnały ostrzegaw¬cze dla tych, co pracowali niżej, i dla tych, którzy stali wyżej. Pasterski szczep z wierchowin nadał tym hasłom tony pierwotnej, lecz pięknej melodii. Gdy zobaczyli mnie, wszyscy przerwali robotę. Wjechałem pomiędzy nich i za¬częliśmy rozmawiać. Pytali, skąd idę i gdzie są moi towarzysze. A gdy się dowiedzieli, że idę sam od strony Hniatysi — spojrzeli po sobie. Wyjaśniłem, że jadę piąty dzień, ale od Howerli, a nie z południa. Kręcili głowami. Py¬tali, czy mam broń, czy nie spotkałem bandytów i wilków. Odpowiedziałem, że widziałem wiele wilczych śladów na grani. Mołodiec Lach — powtarzali przyglądając się szczegółom mojego stroju. Byli to pierwsi ludzie spotkani na drodze od pięciu dni. Twarze mieli zarosłe, ogorzałe, na głowach czapy z długimi nausznikami.
Od źródeł Czeremoszu drogę przetarto sankami. Schronisko w Bałtagulu zbudowano pewnie z jodeł ściętych latem, bo cuchnęło w środku mokrzyzną. Pilnowała go liczna rodzina. Rozmowny gospodarz był chyba Cyganem albo może Wołochem. W środku było niechlujnie, zimno i aż roiło się od karalu¬chów.
Do drugiej nie mogłem zasnąć na wilgotnym sienniku pod pięcioma wil¬gotnymi kocami. Gospodarz dokładał do piecyka całą noc. Piecyk jarzył się czerwono, a mimo to dygotałem. Nigdy bym nie przypuścił, że wilgotne posłanie może do tego stopnia być nieprzyjemne. Nie wypocząłem wcale.
(...)
W połowie dnia niebo pociemniało. Wzmógł się wiatr. Główny łańcuch Gór Czywczyńskich zakryła mgła. Grzbiet, po którym szedłem, był niższy od Czywczyńskiego i mgła nie zalegała na nim. Przed wieczorem wypatrzy¬łem przez lornetkę schronisko. Długo studiowałem teren, aby łatwiej trafić tam nocą. Na prawo od schroniska wypiętrzała się ponad inne szczyty Baba Ludowa ze słupem triangulacyjnym. To był najlepszy znak. Zaraz poniżej przełęcz i na niej domeczek. Zrobiło się ciemno. Zacinał śnieg. Do godziny dwudziestej tłukłem się połoninami. Poczułem zmęczenie i głód. Przez cały dzień musiałem walczyć z północnym wiatrem, który czasem zapierał w miej¬scu. Borykanie się z nim przez jedenaście godzin osłabiło mnie. Oczywiście
nie odpoczywałem za dnia, aby wykorzystać światło. Ale i teraz, gdy noc zapadła, nie odpoczywałem także. Grzbiet gór na mojej trasie pocięty był niekończącym się zygzakiem okopów. W 1915 roku stał tutaj front rosyjsko--austriacki. W ciemności wpadałem w przywiane ziemianki i przewracałem się o druty.
Ażeby nie zbłądzić, wyszedłem na sam szczyt Baby Ludowej. Śnieżyca, noc i mgła zlewały się w lepką ciemność. Silniejsze porywy wichru rzucały w twarz całymi płatami śniegu, zmiatanego ze szczytu. Ucieszyłem się z od¬nalezienia wieży. Zjazd z Baby był stromy. Nie widziałem, co jest dziesięć metrów pode mną. Oto już jestem na przełęczy, a schroniska nie ma. Bur-kut, gdzie mógłbym zanocować, leżał o dziesięć kilometrów dalej. To byłoby jednak na dziś za wiele. Podchodziłem już, a schroniska nie było. Nie krzy¬czałem, bo powietrze huczało. Nagle zobaczyłem dach. Pewnie szałas — pomyślałem. Ale nie, bo jest i okno, niskie, długie.
Obszedłem schronisko dookoła w poszukiwaniu drzwi. Co u licha, nie znalazłem ich i znów trafiłem do tego samego okna. Szybki były zamarzłe, z małymi kółkami od chuchania. No, to już dobrze, w środku musi być żywa istota. Zapukałem w ramę. Zapalił się ogarek z płomykiem wielkości paznokcia. Do okna zbliżyły się ze światłem wystraszone oczy. Obszedłem raz jeszcze domek i od strony północnej zobaczyłem czarny otwór drzwi. Wtoczyłem się do środka razem z tumanem śniegu, który wiatr wepluł ze mną do izby. Przy świetle kaganka spostrzegłem, że moja broda, rękawice, ubranie — wszystko pokryte było lodem.
Przeszedłem tego dnia czterdzieści sześć kilometrów. Wyciągnąłem się na sienniku i bez ruchu przeleżałem godzinę. Ani spać, ani jeść, ani mówić — nic mi się nie chciało, tylko leżeć, leżeć. Wicher, głód i ta noc nie przespana w Bałtagulu dały mi się we znaki.
Hucuł napalił tymczasem w piecu, zagotował wodę, zagrzał mamałygę, po¬stawił na stole butelkę z huślanką i bryndzę. Odwieczne to pewnie przysmaki pasterskiego ludu, bo jadłem je kilka razy w tym samym składzie. Mamałyga to gęsta papka z kukurydzy. Nie lubię. Huślanka to mleko zakwaszone we wrześniu, a pije się je do kwietnia. Jest przeraźliwie kwaśne. Bryndzę znają wszyscy. Po spożyciu kolacji rozgrzałem się herbatą i porozmawialiśmy. Hu¬cuł przyznał się zawstydzony, że początkowo wziął mnie za diabła, który szedł na spotkanie czarownic. W końcu powiedział mi komplement: że na pewno żaden Hucuł nie zdobyłby się na podobny wyczyn.
(...)