Cytat Zamieszczone przez Anyczka20 Zobacz posta
Bazyl..no ale co tak urwałeś ... w takim momencie. Dotarł do schroniska???
Ze względu na pojemność jednego postu (ileś tam znaków), a i dramaturgia odpowiednia. Dokładam więc kolejny fragment tego opowiadania (jednego z bardziej przeze mnie ulubionych):
(...) Na wąskim tarasie stanąłem, bo zobaczyłem, że coś się świeci. Nareszcie schronisko — pomyślałem — widocznie jeszcze nie śpią. Trzeba tylko podejść trochę wyżej. Światło nie pochodziło od naftowej lampy, było białe i poruszało się. Rozumiem, to pewno pan Ziemblic usłyszał głos i daje sygnały
latarką elektryczną. Ale przecież nie wołałem?! A może wołałem? Zresztą zawołam teraz. Hop, hoooop! No tak, wyraźnie zatacza kółka. Tylko stoi daleko, bo kółka są maleńkie, coraz mniejsze. Wtem światło znikło. Za chwilę widzę znów ten sam błysk. Szanowny gospodarz raczy dawać sygnały w różne strony, bo nie zna kierunku, w którym błądzę — mówiłem głośno do siebie. — Pewnie mnie psy wyczuły. O, wykręcił się plecami. Porządny chłop! Zaraz się znajdziemy, zaraz. Hej, hoooop! — krzyczę. Zgasił latarkę — teraz odpowie. Cisza. Znów wołam głośno i staram się przekrzyczeć wichurę. A może to wilk? Jednooki? Cóż to byłoby za głupie stworzenie, które wychylałoby łeb z nory i w taką noc szukało żeru na połoninie.
(...)
Stwierdzam, że ulegam złudzeniom. Niepokoi mnie to. Brak snu. Ale bez paniki. Gdy zaciera się granica między prawdą i mirażem, należy się bić po twarzy, aby odgonić sen. Nie żałuję też sobie, choć jest mi przykro, że muszę walić sam siebie.
Jednooki wilk przypomniał mi o legowisku. Pogodziłem się z myślą, że rezygnuję dziś z ciepłego wyrka i w postawie stojącej muszę przeczekać do rana — dwanaście godzin. Wiedziałem, że łatwo zasypia się na śniegu. Należy się zatem poruszać bez przerwy. Pamiętam, że w 1933 roku zawiało czworo narciarzy na Babiej Górze. Podobno jeden leżał dwadzieścia metrów od schroniska. Postanowiłem nie pozwolić sobie na drzemkę, bo obudzę się w wieczności.
Namyślałem się, czy zjechać do lasu, czy też zostać pod szczytem. Stan moich sił przemawiał za tym, żeby zostać. Łatwo jest noskiem narty zawadzić o ukrytą gałąź kosówki i złamać deskę. Gdybym doszedł nawet do lasu — rozważałem — to równie dobrze mogę zamarznąć w lesie jak tutaj, bo ognia na pewno nie potrafię rozpalić zgrabiałymi palcami. Zresztą każdy mięsień miał już dość wszelkiego ruchu, dość upadków.
Należało pomyśleć jeszcze o zabezpieczeniu twarzy, rąk i nóg. Palce nóg, uwięzione nieruchomo w żelaznych szczękach, przestały właściwie żyć. Nie czułem ich. Machinalnie ubijałem śnieg nartami, aby stopy troszeczkę się rozgrzewały.
A jak się mają uszy? Szarpnąłem brezent rękawicy i złapałem palcami za lewe ucho. Było wyprostowane i sztywniutkie jak deszczułka. Prawe natomiast, okryte w połowie, w połowie też było uchem, a reszta przypominała rzemień. Przed wyjściem z lasu zapomniałem o zsuniętej opasce. Przykre w skutkach roztargnienie. Ściągnąłem drugą rękawicę i obiema garściami nabrałem śniegu. Suchy był jak piasek. Uszy tarłem w jedną stronę, do tyłu głowy, bardzo ostrożnie, aby lewe nie odpadło. Gdy śniegu zabrakło, sięgnąłem po nowy i nieprzerwanie masowałem oba trupy. Co chwilę grzałem ręce pod wiatrówką na brzuchu. Zabieg przeciągnął się, a lewe ucho wciąż nie odzyskiwało życia. Ująłem je lekko palcami i ścisnąłem, czy już mięknie. Wydawało chrzęst zgniatanego sopla. Co to takiego? Ucho obłożone było lodem. Pokruszył się trochę od tarcia, lecz przywarł do skóry i nie odpadał. Trzeba było odrywać go kawałeczkami, a po skończonej operacji powtórzyć nacieranie. Po pewnym czasie obie muszle zwiotczały i obudziły się z letargu. Naciągnąłem na nie opaskę, hełm wełniany, i zabrałem się do ratowania nosa, bo tymczasem nos zesztywniał. Potem podniosłem rękawice, chcąc ukryć skostniałe palce. Wysiłek był daremny, brezent zwinął się w trąbkę i nie mogłem przełamać jego oporu. Rzuciłem w śnieg rękawice. Odpiąłem narty. Potem włożyłem dłonie pod koszulę na gołą skórę. Brzuch był ciepły, tylko przeraźliwie pusty.
Zatknąłem deski pionowo w śniegu. Noc była wielką niewiadomą. Może do rana stracę władzę w nogach? Gdyby tak się stało, to ktoś ze schroniska rzuci okiem w tę stronę i zobaczy dwie narty. Po tym skromnym ubezpieczeniu zacząłem tupać i dokładnie ubijać śnieg nogami. Pracowałem planowo, z myślą o długiej nocy. W nieustannym tańcu zagłębiałem się coraz niżej. Ruch rozgrzewał stopy, a mnie oszczędzić miał wydatku na ich amputację. Nie zdejmowałem plecaka, bo razem z wiatrówką doskonale chronił od dujawicy. Na palce każdej nogi spadało teraz siedemdziesiąt pięć kilogramów, sto razy na minutę. Nóg to nie rozgrzewało, ale i nie marzły bardziej. Tylko w ten jedyny sposób mogłem je uratować.
Boisko taneczne nie było większe od dna beczki, a mimo to przetańczyłem na nim kilkadziesiąt melodii. Początkowo podłoga wypaczała się szybko. Musiałem ugniatać wyboje i równać piętami. Potem nabrała gładkości asfaltowej płyty. Koca nie miałem. Na żadną ze swoich wędrówek nie zabierałem tego bagażu. Bez koca mogłem zrobić każdego dnia pięć kilometrów więcej i dotrzeć do ludzi i łóżka, zamiast dźwigać. Któż mógł przewidzieć, że pierwszej nocy 1938 roku koc okaże się tak potrzebny? Ale i bez koca nie zrezygnowałem z życia nawet na chwilę. Bo cóż dobrego zrobię, jeśli umrę? Nikogo nie uratuję ofiarą swego życia. Może ono przydać się sprawie godniejszej niż
wzmianka prasowa, że taki a taki zaginął w górach. A w maju, gdy śniegi popłyną Czeremoszem i owce rozdzwonią się znów na wierchowinie, napisaliby w gazecie, że znaleziono resztki wilczej uczty i zidentyfikowali zaginionego. Nie sztuka być przywianym. Nie mogłem reklamować trupem Czarnohory. Przy trzydziestu stopniach poniżej zera będę tańczył przez dwanaście godzin. Ciepło, którym żyję, każdy jego ochłap porwie wiatr, przedmucha mnie na wylot, ale zabić się nie dam.
Takie to rozmyślania chodziły bez przerwy po głowie. Stawka była wysoka, bo własne życie. Zamiar śmiały, ale wola istnienia jest wielka. W mózgu nie znalazłem nawet miejsca na myśl, by oddać je bez walki. Każdym nerwem wierzyłem, że nie umrę. Chociaż czułem powolne, obezwładniające mnie kleszcze śmierci, to jednak nie znalazłem w sobie ani trochę strachu. W lodowatym spokoju ducha odkryłem z zadowoleniem ogromny ładunek uporu. Każdy gram kory mózgowej zagłuszał zwątpienie krzykiem: żyć!
(...)