Anyczka kusi „Wspinaczką po tęczy” prowadzoną przez mistrza Krygowskiego, i aż mi się zachciało tego i owego, więc dla podtrzymania nastroju zapodam Wam fragmenty opowiadania „Kurniawa w Karpatach” Tadeusza Studzińskiego (całość opublikowana w almanachu karpackim Płaj 7 – jesień 1993):
Przygoda zimowa, o której opowiem, wydarzyła się w końcu grudnia, na krótko przed wojną, w Czarnohorze. Byłem tam wówczas kilkanaście dni na samotnym rajdzie narciarskim. Góry odludne, a schroniska odległe od siebie nieraz o dwanaście godzin marszu. Każdy kolejny dzień oddalał mnie coraz bardziej od siedzib ludzkich, a poczynając od drugiego dnia podróży nie wiedziałem na pewno, czy trafię tam, dokąd szedłem, i czy znajdę za¬gospodarowane schronisko. Po drodze nie spotykałem żadnych znaków ani śladów, które ułatwiałyby odnalezienie właściwej drogi. Przez wiele dni na szczytowym płaju nie było wody do picia. Piłem tylko rano i wieczorem. Mój sprzęt narciarski był bardzo kiepski. Wiatrówka nie miała kaptura. W końcu grudnia są, jak wiadomo, najkrótsze dni w roku, co miało duże znaczenie, bo musiałem pokonywać wielkie odległości dziennie. Fala mrozów skuła wtedy Karpaty.
(....)
Za Waskulem skończyła się właściwa Czarnohora i zaczęły się Karpaty Marmoroskie. W południe poczułem dotkliwe pragnienie. Nie zabrałem nic do picia, aby się nie obciążać. Garść zmrożonego puchu zawierała tylko kilka kropel wody, a pociłem się zdrowo. Łykałem śnieg do samego zmroku. Nie odpoczywałem wcale. Niepewność noclegu odbierała ochotę do przystanków, gdyż w każdej chwili mogła spaść mgła. Plecak ważył kilkanaście kilogramów. Samego chleba zabrałem pięć bochenków. Droga śliczna. Szło się cały czas wysoko, ponad linią drzew. Nie widziałem żadnego żywego stworzenia. Do¬okoła falowało nie ogarnione wzrokiem morze lasów. Góry zakrywały góry. Ani skrawka płaskiego horyzontu. Nie widać też było ludzkich osiedli, które skupiły się w tyle, za Czarnohorą. Żaden dźwięk nie zakłócał ciszy na po¬dniebnej drodze. Wszelkie życie zostało w dalekich dołach. Gdzie okiem pogonić, zalegały olbrzymie połacie pierwoboru, ukoronowane białymi cza¬pami połonin. W zastygłej przyrodzie tkwiło groźne piękno. Z wysokich Gór Czywczyńskich piękno to mogli podziwiać tylko silni i odważni. Do tych cudów wokół można się było modlić! Nie widziałem i nie słyszałem żadnego żywego stworzenia. Odludny krajobraz podniecał nieustannie do pędu. Żadnych odpoczynków.
Na szczycie Stohu, sześćdziesiąt metrów w prawo od szlaku, stykały się trzy granice: polska, czeska i rumuńska. Pożegnałem granicę czechosłowacką i przywitałem rumuńską. Za Stogiem wierchowina poszerzyła się w rozległe stepy. Noc zapadła, gdy znalazłem się na przełęczy Kopilasz. Pod szczy¬tem zamajaczyła pusta strażnica rumuńska. Gdzieś poniżej, na lewo, po¬winno być nowe schronisko. Zjeżdżałem powoli w dół i penetrowałem za¬łomy terenu. Wreszcie zawołałem: hop, hooop! Z ciemnego lasu odezwało się przytłumione szczekanie psa: hau, hau, hau! Jakiż to był przemiły od¬głos! W stojącym powietrzu zapachniało dymem. Z rozkoszą wciągnąłem dech w piersi. Chociaż mroźna puszcza pachnie prześlicznie, to jednak aro¬mat dymu z palących się polan oszołomił mnie ze szczęścia. Jest dom i są ludzie!
Dobrze trafiłem, bo schronisko było pilnowane. Jeszcze rano nie miałem pewności, czy schroniska położone dalej na południe są zamieszkałe w tej porze. Drewniany domek stał w mroku, przytulony do czarnej ściany smre¬ków. W schronisku gospodarzył karłowaty Hucuł. Długo nie zapalał lampki. W świetle pryskających iskier zerkał na mnie spode łba. No, ale samotny człowiek na odludziu zawsze przywita warczeniem drugiego samotnika, który przychodzi w nocy, diabli wiedzą po co. Starałem się przemawiać do karła miłym głosem. Znałem trochę ruski język. Powoli się rozmrażał i pewnie w końcu uwierzył, że go nie zamorduję.
(...)
Przed sobą widziałem na dwadzieścia kilometrów jednolity grzbiet górski. W tych warunkach nie mogło być mowy o błądzeniu. Łagodne podejście i łagodne zjazdy. W górę i w dół, cały dzień. Kierunek na połu¬dnie, ze słońcem w twarz. Południowy horyzont zakrywały wyraźne już tego dnia Alpy Rodniańskie. Ach, jak tam było pięknie!
Gdy się odwróciłem, widziałem cieniutki wężyk własnego śladu z kro¬peczkami kijków. Ślad wił się, podchodził na góry i coraz niklejszy, rozma¬zywał się gdzieś bardzo daleko w śnieżnym blasku. Dział wodny wystawał ponad granicą zalesienia. Widoki bardzo rozległe. Zarówno dorzecze Cze¬remoszu, jak i węgierskiej Cisy porosłe było pierwotną puszczą. Chyba nic się tu nie zmieniło od tysięcy lat. W zależności od pory dnia, oświetle¬nia i odległości, płaszczyzny lasów, ponachylane w różne strony, przybierały pastelowe kolory ciemnej zieleni, czerni, wszystkich odcieni granatu, szare, niebieskie, fioletowe, różowe, a nawet czerwone, pod słońce o zachodzie. Czary, czary... Język ludzki nie jest w stanie znaleźć określeń dostatecz¬nie pięknych dla uzmysłowienia bogactw tych barw. Poprzestać muszę na wspomnieniu ogromnego zachwytu, z jakim podziwiałem ośnieżoną puszczę karpacką z wysokości martwego szlaku. Już nigdy potem nie umiałem wzru¬szyć się pięknem gór utrwalonym na płótnie przez malarzy.
(...)
Opuściłem się w dolinę Popadyńca i po nieprawdopodobnych wykrotach przeszedłem lasem około trzech kilometrów. Nagle, prawie za sobą, zoba¬czyłem nad potokiem domek. Samotny, zagubiony w puszczy, z białym kożu¬chem na dachu, wyglądał jak domek z bajki o Babie Jadze. Jak informował duży szyld nad wejściem, było to schronisko Popadyniec. Pilnowała go stara Hucułka. Mąż jej zszedł do Żabiego po chleb trzy dni temu i miał wrócić za dwa dni. Kobieta przyjęła mnie nieufnie. Prawie nic nie mówiła przez cały wieczór. Kuchenka była czysta i przytulna. Po kolacji Hucułka zagrzała w kuchni siennik, koce i prześcieradło. Buty nie przemokły. Doskonałe okazały się szerokie bandaże z gumy, uszczelniające styk buta i wełnianej pończochy. Przejechałem tego dnia trzydzieści trzy kilometry. Nocleg był dobry.
Dwudziestego dziewiątego grudnia szczyty zakryło mleczko. Pod smre¬kami było zacisznie, ale gdy tylko wyszedłem ponad las, poczułem, że dmucha solidnie. Wkrótce wiatr spędził mgłę w doliny i widoczność się polepszyła. Do południa chmury wisiały nisko nad górami. Tego dnia zamierzałem dojść do Hniatysi, potem zawrócić i zanocować w schronisku Bałtagul nad Czarnym Czeremoszem. Wiało w prawy policzek. Borykałem się z tym wiatrem na sta¬rym pasterskim gościńcu. Na Przełęczy Łostuńskiej koło Pirie pobłądziłem i prawie godzinę szukałem dalszej drogi. Zabrnąłem przy tym w rumuński las zadrutowany jeszcze od czasu pierwszej wojny światowej. Spod koron świerków rozchodziły się druty kolczaste, promieniście, do ziemi. Natrafi¬łem na gęste zasieki kolczaste, wysokie na pięć metrów. Zabłądziłem, bo droga przewijała się niepostrzeżenie przez górskie siodełko na drugi, równo¬legle biegnący grzbiet. Taka rzeźba terenu w dziale wodnym to niezawodna pułapka na turystów. Po południu wypogodziło się.
Od połoniny Bałtagul wierchowy step poszerzył się z rozmachem. Linia lasów uciekła daleko w dół. Do południowego cypelka granicznego za Hniatysią doszedłem o godzinie piętnastej i stałem na nim przez dłuższą chwilę. Szerokość Karpat w tym miejscu jest największa i wynosi jakieś dwieście kilometrów. Dookoła stał zbałwaniony ocean gór. Szczyty ginęły w blado-niebieskiej dali. Czy można porównać urok maleńkich, choć pięknych Tatr — myślałem wówczas — z tym oto bezludnym ogromem górskim? Wysoki dział pomiędzy dorzeczami Cisy i Prutu prowadził dalej na południe. Półtora tysiąca lat temu przeciągały tym szlakiem zbrojne zastępy Daków na podbój imperium rzymskiego. Niestety, nie mogłem dalej iść ich śladami. Pomyśla¬łem wtedy, czy przede mną był już ktoś samotnie na nartach w grudniu na Hniatysi idąc grzbietami Czarnohory i Karpat Marmoroskich. Bardzo w to wątpiłem. Hniatysia — to dawne Rozrogi sprzed 1772 roku. Do Dźwiny polskie bociany leciały stąd jeszcze 930 kilometrów na północ.
(...)