Do Ustrzyk zawitałem około godziny 16. Był więc czas, aby się rozejrzeć za ewentualnymi zmianami. No i top jest tak, ze na pierwszy rzut oka nic się nie zmienia – Kremenaros tak samo obskurny i tak samo oblegany, Pod Caryńską ciągle gra Stare Dobre Małżeństwo, a dziewczyny za barem są uroczo nieuprzejme, centrum handlowe droga na Wołosate dziurawa nawet jeszcze bardziej niż rok temu. Po uważnym przyjrzeniu się widać jednak zmiany - wyremontowany kemping, nowo wyznakowana ścieżka spacerowo-narciarska, a także niemal zupełny brak osób zmęczonych życiem w okolicach centrum handlowego.
Pierwsze dwa dni pobytu w Ustrzykach spędziłem niemal bezczynnie. Przy czym o ile pierwszy z tych dni był planowanym dniem odpoczynku, to drugi był już lenistwem przymusowym. Po prostu padało całą noc, dzień i jeszcze jedną noc. Aczkolwiek znaleźli się zapaleńcy, którzy ruszyli w góry, tak jak przygodny znajomy ze schroniska, którego na Rawkach dopadł grad, mimo to dotarł jeszcze do styku trzech granic na Kremenarosie i wrócił szczęśliwy, ponieważ na całej trasie nie spotkał nikogo.
Po tym przymusowym lenistwie ciągnęło mnie w góry niemożebnie. Chyba każdy kto przyjeżdża w Bieszczady ma swoją ulubioną trasę, którą musi przejść. „Moją” trasą jest pętelka z Wołosatego do Ustrzyk Górnych przez Przełęcz Bukowską, Rozsypaniec, Halicz, Przełęcz pod Tarnicą i Szeroki Wierch. Szlak ten, uważany za najbardziej widokowy w Beszczadach tego dnia tonął we mgle. Zresztą z samego rana ktoś niewtajemniczony mógłby pomyśleć, że Ustrzyki znajdują się na jakiejś równinie – tak szczelnie mgła otuliła okoliczne góry. Nie zrażony tym wyruszyłem. Jak zwykle się nie zawiodłem, Chociaż nie było mi dane podziwiać widoków, to mogłem doświadczyć rzeczy niemal niespotykanej w sezonie – pustki na szlaku. W dodatku prawie każdy z nielicznych tego dnia wędrowców czuł się w obowiązku zamienić życzliwe słowo.
Po powrocie ze szlaku okazało się, ze kolonia, która do tej pory okupowała Kremenarosa, pojechała do domu, za to pokoju wprowadziło się kilka naprawdę sympatycznych osób. Przed schroniskiem, pod parasolami pojawiła się też gitara i wieczór upłynął na wspólnym śpiewaniu... szant.
Dzień następny (już pogodny) upłynął na mozolnym człapaniu (z dużym plecakiem) z Ustrzyk do Wetliny. Jednak, kiedy po 6 godzinach dotarłem dopiero do Berehów Górnych, postanowiłem dalszą część drogi pokonać autobusem. Jak zwykle odwiedziłem cmentarz (tym razem przykładnie wykoszony), zadumałem się nad smutnymi kolejami losu tej ziemi. Z przyjemnością zauważyłem, ze na cmentarz zagląda sporo osób, niektórzy nawet stawiają znicze. Jak zwykle też udałem się do sklepiku do pani Anieli. I tu niemiłe zaskoczenie – gustowny drewniany sklepik zamknięty, a obok niego stoi paskudna blaszana bud. Ponoć ze względów sanitarnych. Ech ta Unia.
W Wetlinie zakwaterowałem się w schronisku młodzieżowym (na szczęście w Komsomole ponoć do 40 lat przyjmowali). W oczekiwaniu na otwarcie (schronisko czynne od 7 do 10 i od 17 do 22 ) mogłem osobiście się przekonać, że warto wyświadczać przysługi bliźnim. Ale o tym już w następnej (ostatniej części).
Cdn.
Dostępne także na:
http://zniebytu.salon24.pl/index.html



Odpowiedz z cytatem
Zakładki