Piętnaście dni temu powróciłem z Bieszczad.
15 dni to okres w sam raz, aby z jednej strony już ochłonąć, a z drugiej - aby wspomnienia były jeszcze żywe i niewydobywane gdzieś z zakamarków pamięci. Nie ukrywam też, że posiłkuję się teraz luźnymi zapiskami w kalendarzu, czynionymi „na gorąco” podczas pobytu, tzn. wieczorem lub następnego dnia.
9. września. Podróż w Bieszczady
Wyjazd z Ochoty, spod bloku, o godz. 8:10. Wyjeżdżam z żoną, ale powrócę sam. Szczegóły później, w dalszej części relacji. Ale uprzedzam: nie ma żadnej sensacji w tym fakcie.
Na szczęście w czasie znoszenia klamotów do samochodu jeszcze nie padało, więc nie zmokliśmy. Za to później podróż bez włączonych wycieraczek byłaby niemożliwa. Lało prawie przez cały czas podróży, przestało dopiero gdzieś koło Rzeszowa.
Sama jazda, jak to w niedzielę (i daleko od wielkich miast) - pomijając wspomnianą paskudną pogodę - nawet przyjemna. Odcinek Ostrowiec Świętokrzyski - Opatów był wyłączony z ruchu. Do Opatowa dojechałem więc przez Ćmielów.
W Sękowcu pojawiliśmy się o 17-tej. Sprawdziliśmy, czy kotka żyje (szczegóły o tym też później, w podsumowaniu relacji) i wnieśliśmy bagaże do domu.
Rozpakowaliśmy się, a potem udaliśmy się na 1-szą bieszczadzką kolację do domku nr 4, w którym już od wczoraj „urzędowali” Adaś z Anią, nasi przyjaciele z Warszawy. Wspólny pseudonim „Żabki” z I i II KIMB. Przyjechali dzień wcześniej, więc spadł na nich obowiązek przywitania nas kolacją. Ale z pustymi rękami do nich nie przyszliśmy. Zaniosłem flaszkę 0,7 l Kalganoffa, którą w maju kupiłem na bazarze w Ustrzykach Dln. od Ukraińców, następnie zawiozłem do Warszawy, a teraz przywiozłem ją z powrotem w Bieszczady (ot, i taki pijak ze mnie).
10. września. Górny Otryt. Długa trasa tej pierwszej wycieczki
Mimo niekorzystnej prognozy pogody postanowiliśmy pójść w góry, ale przezornie - nie na połoniny, lecz do lasu. Zawsze to jakaś osłona przed deszczem (niewielkim). Decyzja ta, jak się okazało, była słuszna.
Z Sękowca poszliśmy stokówkami (tj. leśnymi drogami Lasów Państwowych) do niebieskiego szlaku, potem tymże szlakiem przeszliśmy pasmo Otrytu aż do Chaty Socjologa. Po drodze zbierało się na deszcz, ale dopadła nas tylko jedna, przelotna mżawka. Nasz obiadek, a w istocie tzw. suchy prowiant, zaczęliśmy konsumować na ławeczce przed Chatą, lecz wkrótce, z powodu ziąbu, weszliśmy wewnątrz. W środku akurat w tym czasie prawie nikogo nie było, poza jednym młodym człowiekiem, którego poczęstowaliśmy Kalganoffem z piersiówki (wyglądał na pełnoletniego - tzn. ów turysta, a nie Kalganoff).
W międzyczasie zaczęło i przestało padać. Gdy przestało, włożyliśmy do puszki - skarbonki 40 zł (na dokończenie odbudowy Chaty) i powędrowaliśmy zielonym szlakiem do Lutowisk. Po drodze znów tylko przelotnie spadł niewielki deszczyk, ale błoto na tym odcinku było miejscami spore.
W Lutowiskach zrobiliśmy konieczne zakupy (aprowizacja !), zjedliśmy kolację „U Biesa i Czada” i poczekaliśmy (już niedługo) na autobus PKS „ostatniej szansy” do Zatwarnicy - wyjazd z Lutowisk o godz. 19:33 z przystanku vis a vis kościoła. Jest to gwarantowany powrót do Sękowca i Zatwarnicy - autobus ów nie kursuje jedynie 2 dni w roku. Ale trzeba nieco uważać na godzinę jego odjazdu, która może być jedynie „umowna”. Osobom zainteresowanym korzystaniem z komunikacji PKS w Bieszczadach radzę pojawiać się na przystankach nawet 10 - 15 minut przed „rozkładowym” czasem odjazdu.
Tego dnia przyjazd i odjazd z Lutowisk był zgodny z rozkładem jazdy PKS, ale mamy też i inne obserwacje.
Sama jazda PKS-em po ciemku była interesująca. Przed Smolnikiem wyszła nam na szosę łania, co zmusiło kierowcę do ostrego przyhamowania. W końcu do łani dotarło, iż wymusiła pierwszeństwo i wycofała się z szosy.
Na koniec przeszliśmy ostatnie dzisiaj 400 m - z przystanku PKS przed Sanem do ośrodka w Sękowcu. Pożegnanie z Żabkami i nareszcie ... czas na odpoczynek.
11. i 12. września. Leje deszcz
Opad ciągły o charakterze intensywnym, czyli pogoda - brzydsza od gówna. To ta sama, która towarzyszyła nam w niedzielę 9. września. Wyprzedziliśmy ją jadąc samochodem, ale przywlekła się za nami.
We wtorek wycieczka samochodowa - autem Adama.
W Ustrzykach Dln. robimy „ukraińskie” zakupy, a następnie jedziemy do Myczkowców. Tam, w ośrodku Caritasu oceniamy stan przygotowań do otwarcia skansenu cerkwi i kościołów bieszczadzkich. Będzie to coś niezwykle interesującego, ale dopiero ... będzie. Grunt, że wiem, gdzie to się znajduje i jak tam dojechać. Obejrzę w przyszłym roku. Mam przynajmniej taką nadzieję !
A potem - jazda do Cisnej na placki po bieszczadzku w „Siekierezadzie”. Ja nie prowadzę samochodu, więc - także na piwo.
W środę jedziemy (moim autem) do Leska. Czynimy uzupełniające zakupy, m.in. żona kupuje koszulę flanelową (za 15 zł) i od razu ją zakłada (jest zimno). Oglądamy galerię w synagodze, potem bez celu trochę szwendamy się pod parasolami po Lesku, a następnie wracamy do Sękowca.
Ja zajmuję się lekturą, a Gosia przygotowuje obiadokolację - fasolkę po bretońsku własnej roboty. Fasolkę i konieczne do smaku „komponenty” kupiła w Ustrzykach Dln. Wieczorem przychodzą Adam z Anią i wspólnie wszystko zjadamy. Również popijamy. Inaczej fasolka po bretońsku byłaby na noc trudna do strawienia.
13. września. Wycieczka samochodowa do Komańczy i na Słowację
Pogoda powoli i stopniowo poprawia się. Jedziemy (samochodem kolegi) najpierw do Komańczy, gdzie oglądamy cerkiew greckokatolicką i zgliszcza prawosławnej (nie tak dawno również greckokatolickiej).
I nagle wpadamy na pomysł, aby darować sobie dalsze odcinki komańczańskiej ścieżki historyczno - przyrodniczej, a zamiast tego pojechać do Medzilaborców. No to w drogę, bo dochodzi popołudnie i jeszcze nam tam sklepy zamkną.
Na przejściu granicznym koło Radoszyc kontrola dokumentów (osób i samochodu). Niedługo już tego nie będzie - Polska i Słowacja przystępują do strefy Schengen. Ale już teraz na owym prowincjonalnym przejściu granicznym wszystko przebiega b. sprawnie. Kolejki w ogóle nie ma, a pogranicznik rozmawia z nami raczej z nudów niż z obowiązku. W drodze powrotnej będzie tak samo.
W Medzilaborcach nie musimy wymieniać waluty, gdyż większość sklepów wydaje paragony fiskalne również w złotówkach (i oczywiście zapłatę w złotówkach przyjmuje). Dzielimy zatem podane na półkach ceny towarów przez 9 i w ten sposób oceniamy celowość konkretnego zakupu. Nabywamy kilka czerwonych wytrawnych win, słodkie nalewki i czekolady.
Senne, miłe słowackie miasteczko. Jest godz. 17-ta, zaświeciło słońce.
Byłoby naprawdę bardzo przyjemnie, gdyby nie ... dzieci cygańskie, namolnie żebrzące. I w ogóle dużo tu Cyganów, pardon: Romów. Na ulicach są bardziej widoczni niż miejscowi Słowacy.
Aż zaczynam się bać o piękną Komańczę, gdy już wkrótce, po zniesieniu kontroli granicznej zacznie się toto przemieszczać na tereny polskie. Komańcza jest przecież najbliżej położoną większą miejscowością po polskiej stronie. I ma zresztą nieco cygańskich tradycji - przed wojną jedną z jej ulic zamieszkiwali właśnie Cyganie.
Czas wracać. Opędzając się od brudnych bachorów wsiadamy do samochodu i wyjeżdżamy do Polski. Już w kraju przypominamy sobie, że jesteśmy głodni i w Dołżycy wstępujemy na pstrąga w knajpie pod prowokacyjną nazwą „Cień PRL-u”. Czekając na realizację zamówienia spostrzegamy myszkę, która przemierza lokal przy ścianie.
A następnie siedzimy jeszcze u Adasiów w ich domku do godz. 23-ciej. W końcu pstrąg to ryba, która lubi popływać. W knajpie nie piliśmy alkoholu przez solidarność z kierowcą, ale teraz to już można. Pogoda się zdecydowanie poprawia, więc jutro wyruszymy na szlak. No to kolejny toast - za ładną pogodę !!!
Potem bardzo, bardzo ostrożnie schodzimy z Gosią w świetle latarek po kamiennych schodkach z ośrodka (położonego na wzniesieniu) na drogę do leśniczówki. Udało się ! A przecież można się na tych schodkach wyp... nawet po trzeźwemu.
CDN
Zakładki