22. września. Znowuż Rawki
Znów Rawki, ale jednak inaczej niż 17. września. Zejście to samo, lecz podejście inne !
Pojechaliśmy do Wetliny, gdzie pozostawiłem samochód na sporym parkingu niedaleko Hotelu Górskiego. Do owego parkingu należy zjechać z głównej szosy w dół, taką sobie krótką, ale za to krętą „serpentynką”. Zostawiałem wóz praktycznie na cały dzień, chciałem to uczynić legalnie, więc dość długo szukałem kogoś kompetentnego, komu by należało za to zapłacić. Wreszcie udało mi się w pobliskim budynku. W lokalu z napisem „Recepcja” przywołana panienka skasowała mnie na 10 zł, a ja z góry pokazałem jej, o który to samochód chodzi (co okazało się bardzo proste, gdyż innego ani wówczas, ani po moim powrocie, tam nie było).
Następnie weszliśmy z Ryśkiem na zielony szlak, którym przemierzyliśmy cały Dział, aż do Małej Rawki. Jest to bardzo przyjemne podejście, gdyż strome (ale raczej krótkie) są tylko dwa początkowe odcinki oraz ostatni - wejście na Małą Rawkę. Natomiast gros owej trasy prowadzi łagodnym, chwilami w ogóle nieodczuwalnym wzniesieniem. Nie jest to co prawda połonina, ale sam grzbiet Działu bywa na znacznej części odkryty (bezleśny), co pozwalało się nam zarówno cieszyć słońcem i w ogóle pięknym babim latem, jak też (a raczej: przede wszystkim) roztaczającymi się dokoła widokami.
I tak to, radując oczy i serce naturą, wdrapaliśmy się na Małą Rawkę. A tam ujrzeliśmy od razu trzech „wagabundów” znajomych z widzenia z ośrodka w Sękowcu, a mianowicie Darka, Pawła (obaj z W-wy) i Piskala (z Torunia). Tych dwóch pierwszych znałem z widzenia już od dobrych kilku lat (co rok spotykamy się w Sękowcu), ale jakoś do tej pory nasza znajomość nie wyszła poza wspólne piwo w barze ośrodka.
Chłopcy siedzieli na trawce i konsumowali piwo (z wyłączeniem kierowcy, oczywiście). Pogadaliśmy z nimi chwilę i powędrowaliśmy na Wielką Rawkę. Oni też tam poszli, ale później, a konkretnie wtedy, gdy im się już piwo skończyło.
Spotkaliśmy ich w drodze powrotnej na Małą Rawkę (szli właśnie na Wielką). Poprosili, abyśmy poczekali na nich na dole - w „Bacówce pod Małą Rawką”.
Okay. Zeszliśmy zielonym szlakiem do bacówki, aby tam nareszcie odpocząć oraz najeść się i napić. W międzyczasie nadeszli trzej nasi nowi koledzy. Już w piątkę zeszliśmy na Przełęcz Wyżniańską. Planowałem zostawić tam Ryśka i podjechać okazją do Wetliny po samochód (a następnie wrócić po kolegę), lecz Paweł nie chciał o tym nawet słyszeć. Załadowaliśmy się zatem w pięciu do jego gabloty i zjechaliśmy do Wetliny.
Tam doszło do małego nieporozumienia. Jeszcze w samochodzie Pawła, poprosiłem Ryśka, aby w nim pozostał i już pojechał z kolegami do samego Sękowca, zresztą razem z naszymi rzeczami w bagażniku. Chodziło o to, aby nie robić zbędnego zamieszania przy wysiadaniu. Piskal jeszcze zażartował, że - jadąc sam - będę miał powodzenie i że się nie obrażą, gdy przyjadę za nimi z jakimiś ładnymi studentkami zabranymi po drodze (tego dnia było sporo autostopowiczów). Rysiek też się wtedy śmiał, co oznaczało, iż dotarło do niego to, co powiedziałem.
Wysiadłem więc z samochodu Pawła tylko sam, poszedłem na parking, wsiadłem do swojego samochodu, wjechałem podjazdową serpentynką wiodącą z parkingu na główną szosę i ... o mało co nie przeoczyłem Ryśka stojącego przy drodze z naszymi klamotami (plecak, torba naramienna i dwa kije), machającego rozpaczliwie rękami na mój widok. Wcale się go tam nie spodziewałem - gdyby np. wtedy przejeżdżał obok jakiś większy samochód, to by go zasłonił i powróciłbym do Sękowca bez kolegi. I miałbym kłopot ze skontaktowaniem się z nim, jako że mój kolega nie dorobił się jeszcze telefonu komórkowego. Rysiek, pytany przeze mnie, nie potrafił wyjaśnić swojego postępowania, tzn. dlaczego chwilę później, gdy Paweł już zawracał, też postanowił wysiąść z samochodu. Ja go zresztą dalej nie naciskałem, tłumacząc to (chyba słusznie) jego przemęczeniem, wywołanym górskim klimatem.
A wieczorem zostaliśmy zaproszeni przez nowych kolegów do ich domku (nr 1). Poszliśmy tam, oczywiście nie z pustymi rękami, lecz przynosząc ze sobą „Chołodnij Jar”. Myślę, iż wtajemniczeni wiedzą, co ta nazwa oznacza. A i niewtajemniczeni mogą się tego łatwo domyślić.
23. września. Krywe po raz pierwszy
Jest niedziela, ale mnie się jakoś nie chce iść do kościoła.
Rycho idzie więc sam do malowniczo położonego kościółka w Zatwarnicy na niedzielne nabożeństwo o godz. 11:30, ale umawiamy się, że godzinę później do niego dołączę i stamtąd pójdziemy na wycieczkę - nieco już krótszą, z racji pory dnia.
Od kościoła wędrujemy stokówką (również z wykorzystaniem znanych mi skrótów) aż do skrzyżowania z drogą na Krywe, następnie kierujemy się na Ryli i odbijamy w lewo - w stronę ruin cerkwi greckokatolickiej w Krywem. Piękne zejście, cudne widoki. Odcinek ten polecam tym wszystkim spośród Was, którzy jeszcze tamtędy nie szli.
A na miejscu mało nas szlag nie trafia. Przy ruinach cerkwi biwakują dwie pary z dziećmi. Rodzice tak na oko już po 30-tce, dzieci (sztuk: 2) po ok. 9-11 lat. Kilka metrów od wejścia do kościoła dorośli rozpalili sobie ognisko, nad którym pieką kiełbaski. A dzieciaki, jak to dzieciaki, nierozumnie rzucają kamykami w mur cerkwi (a raczej w jego resztki). Coś tam sobie na ruinach wypatrzyły i teraz chodzi o to, kto celniej rzuci, a może nawet trafi. Rodzice znajdują się tuż obok, wszystko to widzą, ale oczywiście nic zdrożnego w zachowaniu swoich pociech nie zauważają. Ani we własnym postępowaniu.
A przecież jest to kościół, chociaż nieczynny. A tuż przy nim cmentarz. W przeciwieństwie do mojego kolegi nie jestem dewotem, ale i mną miota.
Zwróciliśmy owym ludziom uwagę na ich niestosowne zachowanie. A oni, o dziwo, odpowiedzieli (cyt.) „dziękujemy”. Czyżby łaska Boska ich w tym świętym miejscu oświeciła ?
Obchodzimy cerkiew i cmentarz, idziemy w stronę gospodarstwa agroturystycznego Antoniny M. na herbatkę. Tosia odprawia nas do pobliskiego „domu pracy twórczej” Akademii Medycznej z Lublina, skąd nas już (na szczęście) nigdzie nie odsyłają. Siedzimy tam trochę, wychylamy z jednym ze studentów zawartość naszej piersiówki, pozostawiamy dychę na studencki fundusz piwny i podejmujemy decyzję o powrocie. Póki widno.
Zamierzamy bowiem wrócić trasą, którą dość trudno byłoby przejść po ciemku, nawet z latarkami.
Wchodzimy na Ryli, po drodze rozłączając na chwilę „elektrycznego pastucha” Tosi.
Zamykamy pętlę w miejscu, z którego zeszliśmy w stronę ruin cerkwi. Zaraz potem skręcamy w lewo. Schodzimy stromą ścieżką w dół aż do potoku Hulski, przy którym znów skręcamy w lewo i idziemy wzdłuż rzeczki. Po jej prawej stronie widzimy w Hulskiem zabudowania dzielnych ludzi, którzy w dupie (i słusznie) mają całą zurbanizowaną cywilizację. Jeszcze dalej, gdy już widzimy po drugiej stronie potoku drut kolczasty wieńczący koniec terenu prywatnego, przechodzimy rzeczkę suchą nogą - trochę skacząc po kamieniach, a trochę ufając impregnacji butów.
Dalej wędrujemy wzdłuż potoku Hulski aż do Sanu, a następnie nad Sanem do samej osady Sękowiec.
Jest to prawdziwie bieszczadzka trasa, chociaż absolutnie nie taka, jak na połoninach. Za to dookoła prawdziwa puszcza, a pod nogami prawdziwe błoto. Na nim mnóstwo śladów zwierzęcych, także i tych zrobionych prawie przed chwilą. Porykują jelenie. A w dole szumiący San.
Wystarczy ? Czy znęcać się nad Wami (a teraz, gdy to piszę, także i nad sobą) więcej ?
Mogliśmy jeszcze pójść do ruin młyna w Hulskiem (tuż przy ujściu potoku Hulski do Sanu), ale wtedy wrócilibyśmy już po ciemku. I po błocie. Zrezygnowaliśmy więc, zresztą znamy już tamto miejsce z lat ubiegłych.
A w domu, przed pójściem spać, jak zwykle piwko plus dyskusja o polityce (zbliżają się przecież wybory). Pomimo odmiennych poglądów politycznych nie wszystko nas w tym roku różni: Rysiek jest zwolennikiem LPR, ja zamierzam głosować na LiD, pomstujemy zatem teraz obaj na PiS.
Jak się później (21 października) okazało, i LPR, i LiD, dostały w ostatnich wyborach w d... .
„Ryśkowa” LPR - szczególnie dotkliwie. Ale i „mój” kandydat na posła z listy LiD nie dostał się do Sejmu RP (głosowałem na Marcina Święcickiego).
CDN
Zakładki