Sobota, 14.07.2007, 4.00
Piiik – pik, piiik – pik, piiik – pik, budzika pikanie próbuje unieść moje powieki. Tymczasem instynkt samoobronny nuci: „ Czwarta nad ranem, Może sen przyjdzie...” (SDM – Czarny blues o czwartej nad ranem). Tfu! Bazyl, natychmiast wypluj te słowa! Przyjdzie sen, Connex odjedzie i cały wyjazd w pi....(znaczy się nie dojdzie do skutku). No dobra, już dobra, śmigam.
Szybkie poranne oblucje i już mijam sterczący niczym monstrualny pal ( powiedzmy ), charakterystyczny pomnik w centrum Rzeszowa.
Dworzec autobusowy PKS. Taka elipsa, po środku której parkują odpoczywające autobusy a po obwodzie rozmieszczone są stanowiska, z których moim ulubionym jest nr 5. Piąteczka – to stąd właśnie stalowe dyliżanse wyruszają na południowy wschód. Oprócz mnie, na ławeczce pod piątką tylko jedna osoba. Lico i szyja obficie pokryte tatuażami, rysy twarzy wskazujące może nie tyle na szlachetność czynów jej posiadacza co z pewnością na zdecydowanie i śmiałość w działaniu.
- Kafel jestem! Masz śluga?
- Bazyl. Niestety nie palę. (Wykrztusiłem przez ściśnięte gardło ) No nie żeby to Kafel ściskał, tylko jakoś tak mi zaschło.
On popatrzył tylko na mnie w taki sposób, że do razu wiedziałem iż wiele straciłem w jego oczach.
Co jak co, ale Kafel to telefonować lubi. Jeszcze piątej nie ma a ten wydzwania po kolegach i oznajmia im radosne nowiny: że będzie impreza, że przed dwoma dniami opuścił „sanatorium” , że nadciąga w rodzinne tereny do Brzozowa. Będzie się działo!
Tymczasem minęło pięć po piątej a tu autobusu jak nie było tak nie ma. Spojrzałem na rozkład jazdy a tu niespodzianka: odjazd przesunięty z 5.00 na 5.35. Czekamy dalej! Minęła 5.35 ... i nic, 5.45 ... i nic, 5.55 ... i nic, 6.00 – jest! Na odcinku 100 metrów 25 minut spóźnienia. Właściwie to niedużo, ale ja miałem w planie przesiadkę, na którą już nie ma co liczyć. Troszkę mi nabruździli w ten plan. Ale spoko – będziem naginać plan do rzeczywistości. Póki co prujemy trzymając kierunek.
Puk! Czółkiem w szybkę. Dźwignąłem jedną powiekę. A...to pętelka w Niebylcu, szatan nie kierowca. Powieka osunęła się na miejsce.
I tak to sobie drzemiąc dojechałem do Sanoka. A tu, zaraz po wyjeździe z dworca, po środku skrzyżowania przed fabryką Autosan stoi człowiek. Niczym szczególnym się nie wyróżnia, ot biała czapka, żółta kamizelka, białe rękawiczki, w zębach gwizdek. Ale moc ci u niego wielka! Wystarczy że jedną rękę uniósł do góry, drugą skierował w bok i już cały sznur pojazdów niczym kierdel potulnych owieczek podąża we wskazanym kierunku. Nasz woźnica też uległ tej zbiorowej hipnozie i zamiast jechać prosto do Zagórza, skręcił w lewo.
„A dokąd? A dokąd? A dokąd? Na wprost!
Po torze, po torze, po torze, przez most...” (J. Tuwim – Lokomotywa) i już po chwili oczom podróżnych ukazał się znak informujący, iż zmierzamy prosto na Przemyśl. W autobusie zapanowało wielkie poruszenie. Pasażerowie popatrzyli po sobie na prawo i lewo, coś jak w kościele przy przekazywaniu znaku pokoju, lecz teraz z niepokojem w oczach. Co śmielsi podnosili się z miejsc, bunt z każdym pokonanym metrem narastał. Na szczęście kierowca w porę się opamiętał, szarpnął kierownicę i pomknęliśmy jakieś 40 km/h, mijając górę Sobień prosto do Leska. Owacje na stojąco i fala meksykańska nie ustawały.
Zakładki