Zaległem na łące wspierając głowę o plecak, z którego wydobyłem to co trzeba. Półleżąc zamoczyłem wąsa w pianie podziwiając dookolnie (foto_f). Tak pełną gębą oddychając, robiąc sobie dobrze we zmysły wzroku i smaku, kątem oka spostrzegłem pędzącego w moim kierunku dzikiego konia bieszczadzkiego. Chwilami zdawało mi się, że on nie tyle pędzi co leci. Spojrzałem tedy w głąb puszki szukając weń braku treści czyli ewentualnej przyczyny pegazostwa. To nie to! Treści całkiem sporo, trzeba będzie zrobić unik. W samą porę odskoczyłem od plecaka, który znalazł się na jego drodze. Uff! Niewiele brakowało! Cordura plecaka już nigdy nie będzie taka jak dawniej (foto_g). Po chwili poszybował dalej, a ja mogłem się z powrotem ułożyć wygodnie. Jak już się umościłem, zaczęło się: kapu – kap, kapu – kap, kapu-kap, kapu-kap, kap, kap, kap, kap.....Zatachałem dobytek pod buczka, rozsiadłem się wygodnie, padać przestało. „Chyba już pójdę, nie? Co tu będę tak sam siedział....” (Psy).
Droga moja prowadziła w dół, w kierunku jaru górskiego strumienia. Ale nim dostałem się w okolice potoku musiałem pokonać całe łany pokrzyw, które jęły mnie bezlitośnie smagać po odkrytych miejscach czyli po łydach, kolanach i udach. Aaa..., uuu...., sss....niosło się po lesie. Ale ja „nie dam się.....dopóki sił, będę szedł, będę biegł, nie dam się!” (E.Stachura – Siekierezada) ... tyle że wpierw wdzieję długie portki. He, He! Teraz to mi możecie...
Po chwili podążałem już brzegiem jaru porosłego piękną buczyną. Na dole lekkie przedzieranko przez wspaniale gęste leszczyny i wyskoczyłem na bity trakt opasający ten masyw (foto_h). Drogę tą jeno przeciąłem i niczym jeleń karpacki potruchtałem ku następnym szczytom.
Zakładki