Tam i z powrotem, tam i z powrotem
Uporczywa wycieraczka próbuje zgarnąć krople, wciąż osiadające na szybie samochodu. Ciemność za oknami nie pozwala podziwiać mijanych widoków.
„Ciemność, ciemność widzę ‘ No, niezupełnie. Przejeżdżające samochody rozbijają ją, przy okazji tworząc oślepiającą matówkę na szybie.
Te ponure odczucia tworzone przez aurę nie są w sumie niczym dziwnym o tej porze roku. Mamy przecież początek grudnia 2007 roku.
I cóż poradzić że o tej porze wcześnie zapada zmrok, że deszcz tłucze o szyby, że chandra siada na duszę.
Po kiego diabła jechać teraz w Bieszczady ?
Jedziemy w samochodzie , ale ta myśl nie daje spokoju. Jeszcze godzinę temu żona rozpaczliwymi pytaniami usiłowała odwieść mnie od tego pomysłu.
To trudne pytania : co się stało ? czy muszę jechać ? czy to coś mi da ?
.
Gdy w szyby samochodu uderzają kolejne krople , ja usiłuję znaleźć jakąś sensowną odpowiedź na te pytania.
Ale przychodzi kolejny dylemat do rozwiązania. Późna pora, zatrzymujemy się przed sklepem w Dubiecku . Trzeba zrobić uzupełniające zaopatrzenie.
Ale ile puszek kupić ? Wiadomo nie od dziś, że najlepiej smakuje na górze. Ale każda kolejna puszka to co najmniej 0,5 kilo dodatkowej wagi plecaka który trzeba będzie nosić. Idąc w góry wolę mieć lżejszy plecak niż cięższy. Taki jestem.
No więc ile ? Być może to już ostatni czynny sklep na naszej drodze.
Miało być wszystko proste, a tu już na początku takie dylematy.
.
Na szczęście po dwóch godzinach jazdy deszcz przestał padać.
Jest więc szansa że dzisiejsze dojście pójdzie na sucho.
Mijamy kolejne bieszczadzkie miejscowości całkowicie wyludnione, no bo i kto miałby o tej porze wychodzić z domu.
Ale, ale - nie całkiem. Ciemność przed nami zostaje ubarwiona machaniem czerwonej pałeczki. No więc są tacy co nie siedzą w domu jeno pilnie strzegą naszych granic. Wykorzystujemy ich jako podręczną informację o warunkach w górze. Na odjezdnym zostawiam chłopakom nadzieję, że być może jeszcze coś dzisiaj pojedzie, niech nie tracą sensu stania.
Wkrótce docieramy na miejsce. Zostawiamy samochód, rozstajemy się z wymuszoną trzeźwością w przydrożnej budzie konsumując wykwitną bieszczadzką kolację opartą na składnikach zamkniętych w puszkach. Wreszcie wrzucamy na siebie plecaki i idziemy.
Wokół jest czarno i biało. Czarna noc przysadziła się na białym śniegu który zalega tu sporą warstwą.
Przed nami dojściówka do schroniska. Niespiesznie, z namaszczeniem wdychamy głębokie hausty rzeźkiego powietrza.
Czołówka oświetla ślady na śniegu które prowadzą nas do lampki nadzieji (foto)
Ewentualne pytanie : po kiego diabła tu przyszliśmy ? rozkrusza trzask nakrętki.
Nakrętki na flaszeczce którą kolega wyciągnął z plecaka - oznajmiając - to ta przywieziona z Czarnohory.
Zakładki