PROLOG
Było to w pierwszej połowie stycznia 2008. Rok ów zapisał się w stołecznych annałach jako wyjątkowo nieprzyjazny - naonczas w Warszawie zaspy sięgały 20 centymetrów, a 3-stopniowy siarczysty mróz kąsał niemiłosiernie. Wieczór w mieszkaniu państwa Marcowych jak zwykle był rozświetlon migotliwym ekranem laptopa i wesołym płomyczkiem junkersa. W ich romantycznym blasku szczęśliwi rodzice nachylali się z błogimi (nieżyczliwi powiedzieliby - debilnymi) uśmiechami nad kołyską ledwo miesięcznej Marcówny, która spała spokojnie, słodko się uśmiechając i donośnie pochrapując. Nie wiedziała, nieboga, jaki los przędzie jej najbardziej przewrotna z Parek, przy wydatnym współudziale wyrodnych rodziców.
- A może by ją ochrzcić w Bieszczadach? - rzuciła Marcowa, ni z gruchy, ni z pietruchy, ni mimochodem, ni w natchnieniu.
- Mghmmmmaarrrghhh... - odpowiedział rzeczowo Marcowy, niby z aprobatą, ale już wkurzony, że to nie jego pomysł.
W głowach Marcowych zaczął dojrzewać jeszcze nieśmialy, ale już plan.
CDN.
Zakładki