Ten rok mnie nie rozpieszcza jeśli chodzi o wyjazdy. tyle spieprzonych planów, "weekendowych niewypałów", wakacje tyż do dupy...więc myślałem, że się ze szczęścia zesram gdy mijałem Lesko w kierunku Balowego grodu.
2-3 dni spędzone tu dają mi kopa na kolejne 2 miesiące.
Plany miałem, no ale oczywiście rzeczywistość je weryfikowała - tak więc zamiast chaszczowania, albo łażenia po połoninach rodzinne spacerki i wycieczki objazdowe po cerkiewkach.
Zamiast spacerku na Łopiennik z jakimiś babami- dużo krótszy połączony z wcześniejszym powrotem do domu - tu okazja spotkania kolejnego forumowicza przeszła koło nosa. No ale trudno. Może następnym razem:)
Pierwszego dnia uwskuteczniłem kilka spacerów do ... piwnicy, machnąłem, siekierką co by było czym palić w kominku i z radości obaliłem flaszkę.
Dnia następnego wypad na kirkut - ilekroć tam bywam,mam wrażenie, że odwiedzam to miejsce po latach - strasznie widać, że ludziska pracują.
Pogoda pikna, siedziałem tam chyba z godzinę - do sms-a.
Dwie mordy wygłodniałe ślinotoku dostawały na myśl o świeżym pieczywie i jakiejś nutelli, a trzecia gęba kawy nażłopać się chciała.
Nie chciałem ryzykować.
Popędziłem do sklepu.
Parkując zadarłem głowę, by na postępy prac w cerkwi popatrzeć.
Ponoć chłopy muszą się uwijać, co by podołać zobowiązaniom.
Bania prosto stoi.
Jeno jeszcze jakimś sajdingiem by boki obili i można msze zamawiać.
Szybko popędziłem z zakupami, na znaki nie bacząc...co miało mnie zgubić dnia następnego, gdym musiał zasilić kasę państwową, czy wojewódzką kwota trzech kur** stówek. Nie mają już gdzie fajansiarze stać.
Chwile później piłem kawę na kępę spozierając.
Potem ruszyliśmy.
Najsampierw na konie w zagrodzie popatrzeć.
Tu kila fotek wstawiłem:
http://forum.bieszczady.info.pl/show...?t=3563&page=8
Potem kierunek Wołkowyja
Po drodze kilka fajowych widoczków.
I postój w Polanie. Pani odkurzała w środku, to jej nie chcieliśmy przeszkadzać i buciorami dywanów brudzić. Pokręcili my się wokół i pojechali dalej.
dziecka chciały pieczarę zobaczyć, więc pojechali my na Rosolin.
Dojechaliśmy do brodu - tu testowałem nieprzemakalność moich wysłuzonych buciorów i wytrzymałość moich pleców...czego te dziecka tak rosną, ciężkie małpy jak cholera...żona suchowata - nie było tak źle.
He he, nie chciały butów moczyć, to i miały problem by przeleźć na druga strone strumienia. Przeleźliśmy chyba z dwieście metrów - do takiego ciemnego wąwozu (ładnie tam było, zdjęcia tego nie pokażą). W końcu posłuchały głowy rodziny, ściągnęły buty i bosymi nogami przelazły.
W tym miejscu chcę gorąco takie gościa w czerwonawej kurteczce z aparatem przeprosić, jesli mu wrzaski histeryczne mojej trzody spacer popsuły.
Wybacz.
Po długawym nieco popasie, poszliśmy górą, a potem dołem ku samochodowi, by ruszyć dalej
Aktualnie 1 użytkownik(ów) przegląda ten wątek. (0 zarejestrowany(ch) oraz 1 gości)
Zakładki