03.05.2015
Ktoś może się zastanawia dlaczego taka trasa? Mógłbym banalnie odpowiedzieć, że każda trasa jest w Bieszczadach super. Ja jednak kierowałem się kilkoma przesłankami… chciałem mieć start i metę w jednym miejscu, chciałem by Michał i Ewa przeszli trasą, której jeszcze kompletnie nie znali, chciałem by trasa odbiegała trochę od dotychczasowych jakie Michał w Bieszczadach już zaliczył, brałem pod uwagę też psa, chciałem sobie odświeżyć pewien fragment trasy, który pokonywałem kilkanaście lat temu no i niezmiernie ważny dla mnie szczegół… nigdy nie szedłem jeszcze stokówką od Przełęczy Szczycisko do mostu na Wetlince. Ewa zna bacówkę i trasy po lewej stronie rzeczki, to co po prawej zobaczy dopiero dzisiaj. Kola, jeśli przejdzie, to zostanie pasowana moją laską na Turystkę Bieszczadzką (brzmi dumnie, prawda?) w ten sam sposób co kiedyś Michał. Chociaż biorąc pod uwagę przedwczorajszy spacer to ma już nominację
Skręcamy w prawo kierując się czarnym szlakiem na bacówkę. Po wczorajszych intensywnych opadach jest sporo błota, co dla Koli nie jest zbyt komfortowe bo do sierści na brzuszku klei się błoto a to dodatkowy balast do dźwigania. Jest już od samego startu naszym oczkiem w głowie, każdy na nią uważa, patrzy jak sobie daje radę z pokonywaniem podejść, jak omija błoto, czy się nie męczy? Każdy z nas ją dopinguje, chwali i wspiera, czasami pomaga na śliskim podejściu. Nie prowadzimy jej na smyczy, ma mieć swobodę w wyborze i sposobie przejścia. Bacówkę Jawornik osiągamy po niecałych 20 minutach. Trochę wyżej ponad schroniskiem, tam gdzie są ławeczki i miejsce na ognisko, siadamy. Kola jest trochę zmęczona jednak tryska żywotnością, ale z oczu przebija lekki niepokój… no dobra, ale co dalej?
Ja siadam gdzieś lekko z boku i uciekam w przeszłość. Staram sobie przypomnieć w którym roku pierwszy raz tutaj byłem. Doskonale sobie przypominam okoliczności… startowałem wtedy z Terki, gdy wychodziłem to lał potworny deszcz, kierowałem się zielonym szlakiem, kiedy podchodziłem pod Żołobinę rozpętała się burza, grzmiało i waliły pioruny. Gdy schodziłem do bacówki czarnym szlakiem, deszcz pomału przestawał padać. Jak już dotarłem do schroniska byłem cały mokry z potu i deszczu. W schronisku zjadłem jajecznicę z kilku jajek z chlebem i gorącą herbatą. Jak wyszedłem to zaczynało świecić słońce. Nie chciało mi się obchodzić naokoło przez most to wpław przechodziłem przez Wetlinkę, w niektórych miejscach sięgała mi woda za brzuch, było przecież po intensywnych opadach. Dalej już stokówką przez Zawój, gdzie szukałem młyna, zobaczyłem pierwszy raz Sine Wiry, Szmaragdowego jeziorka już nie było. Co ciekawe idąc wtedy drogą znalazłem na poboczu po lewej stronie kamienne żarno z otworem, niestety pomimo, że kilka razy później tamtędy chodziłem już nigdy nie mogłem na nie trafić. Dalej przez sławetną Spisówkę i jeszcze wtedy taką żółtą żwirową drogą przez Polanki wróciłem do Terki. Dziwne, ale ta wędrówka straszliwie mocno utkwiła mi w pamięci. Gdy to piszę postanowiłem odszukać ówczesne notatki z tej trasy. Było to 2 lipca 1998 roku a czas jaki jej poświęciłem wyniósł 10 godzin 40 minut, o 20 minut mniej niż mój harmonogram przewidywał. Tu muszę przyznać się, że dlatego wtedy nadrobiłem 20 minut bo przejechałem się na balu ciągniętym przez traktor od zakrętu poniżej Kapliczki Szczęśliwego Powrotu do pierwszego zabudowania w Polance. Ot, czasami mam takie wspominki, gdy łażę po Bieszczadach i mijam jakieś miejsca.
Jak dzisiejszy harmonogram wypadnie?
Teraz parę minut posiedzieliśmy, popatrzeliśmy i ruszyliśmy dalej do zielonego szlaku. Od razu zaznaczam, że nie ja narzucam tempo, nie poganiam, chociaż dyskretnie kontroluję czas. Dziś pies jest wyznacznikiem czasu przejścia i on jest też dziś najważniejszy! Idziemy czarnym w górę, do pokonania 350 metrów w górę. Po drodze wyprzedza nas pan w średnim wieku i tuż przy połączeniu szlaków, w podobnym wieku, ale schodzi w dół. Robimy po drodze przerwy w miarę zmęczenia, generalnie dobrze się idzie i czasowo też. Odbijamy w lewo i w okolicach szczytu Siwarnej robimy dłuższy postój na odpoczynek i uzupełnienie kalorii i elektrolitów. Ścieżka dotychczas była dość wygodna, ale od miejsca postoju występują dość spore kałuże i trzeba lawirować, tutaj pies nasz daje sobie spokojnie radę. Idę teraz bezwiednie z tyłu za innymi i w pewnym momencie zauważam brak znaków szlaku. Wołam do Ewy i Michała by przeszukali ścieżką do przodu tak z 200 metrów a ja się wracam by tam posprawdzać. Znajduję znak, żadnego skrętu w lewo, ale jest nikła ścieżka, po 100 metrach jest znak. Skracam teraz przejście by znaleźć się jak najbliżej pozostałej trójki i wołam by wracali. Błąd oznakowania szlaku może czasami trochę namieszać więc trzeba uważać cały czas. Schodzimy w sporym błocie, przez krzaki i niskie gałęzie, koło przełęczy się wszystko poprawia i tutaj robimy ponowny postój przed podejściem. Pod koniec dłuższego postoju dochodzi do nas grupa, która jak się okazuje, po wspólnej rozmowie, szła przed nami i poszła bardzo daleko zanim się zorientowali, że nie mają szlaku. Trochę ich wymęczył powrót, spytali się jak my idziemy i co dalej jest ciekawego?
Namawiałem ich, że dalej będzie można zaliczyć widoki z Bukowiny i by przeszli tak jak my chcemy. Bukowina to w czasie I wojny światowej ważna góra obronna dla Austriaków Ruszyliśmy a oni zostali się naradzić i odpocząć. Teraz podejście 100 metrów w górę i… widoki. Na trasie są czasami zwalone drzewa i przy pierwszych takich przeszkodach ja lub Michał przenosiliśmy naszą Kolę, ale później po moich zachętach i udanych próbach potrafiła już przeskakiwać, pomocy potrzebowała gdy było sporo gałęzi. Dzielna psina. Ścieżka pod Bukowinę wygodna, chociaż nieraz dość stroma i śliska. Jednak czym niżej w stronę Przełęczy Szcycisko zaczyna być mniej przyjemnie, gęste drzewa, sporo połamanych drzew, nikła ścieżka i trzeba często psu pomagać.
Nie pamiętam gdzie to czytałem, ale w pamięci zostało, że gdzieś w okolicy Szczyciska (Bojkowie nazywali Szczytyszcze) spotkali się drużbowie z różnych wesel, zapewne byli zdrowo podpici, i od gatki do gatki wszczeli między sobą bójkę. Jako że wtedy na wesela drużba musowo brała ze sobą siekiery to najzwyczajniej w świecie się wszyscy pozabijali. Tutaj więc została przelana ludzka krew a jak ówczesny zwyczaj mówił?... tam gdzie przelała się ludzka krew to trzeba rzucić patyk (niestety nie wiem w jaaki sposób, może ot tak zwyczajnie!). Podanie mówiło, że to było na Szczyciku a może na samej przełęczy pod. Podobnież przed wojną tu leżało całkiem sporo narzucanych patyków. Ja o tym zapomniałem jak szliśmy, ale teraz sobie tak myślę… ci drużbowie musieli się pozabijać trochę wyżej, tam gdzie my i ta wspomniana przeze mnie grupa, się pogubiliśmy. To by wszystko wyjaśniło i nie trzeba nic kombinować.
Od zbocza Szczycisko czas mi zaczyna się dłużyć i chciałbym być na drodze. Nie mówię pozostałym, ale strzepuję z siebie kleszcze chodzące po ubraniu, mniej boję się o Kolę bo one muszą się przebić przez błotny pancerz jaki ma na sobie. Wreszcie sukces, docieramy do Przełęczy, jest godzina 16.35. Pokazuję im kleszcze jak chodzą po moim ubraniu, jeden nawet na dłoni i by się otrzepali i obejrzeli się czy też nie mają krwiopijców na sobie. Nie mają, wygląda na to, że to ja idąc z przodu byłem „zbieraczem”. Tutaj robimy dłuższy odpoczynek. Widzimy jak na szlak wchodzi jakiś młody człowiek, jak podjeżdża osobowy i zawraca, my wszyscy musimy odpocząć przez kilkanaście minut. I pomyśleć, że przed II wojną światową stała tu jeszcze na przełęczy chałupa cyganów. Teraz gdyby żyli to na bank by serwowali dla turystów swoją sztandarową potrawę kociołek cygański.
Całkowicie odbiegam teraz od tematu jednak powiem, że mavo też czasami robi kociołek chociaż… nie po cygańsku a po swojemu, chociaż w nie cygańskim i nawet w nie swoim kociołku a pożyczonym i wiem nawet od kogo bo go kiedyś odnosiłem, chociaż… eeee starczy z tym chociaż.
DSC00182.JPGDSC00183.JPGDSC00184.jpg
Cdn…
Zakładki