15 listopada 2015 niedziela
Możecie nie czytać, bo o wyjeździe będzie tylko ciut a więcej o jakiś moich wspomnieniach z dokładką jakieś reminiscencji, które to słowo ładnie definiuje nauka o psychologii.
I niestety nadeszła niedziela, inni w tym czasie powiedzą „wreszcie niedziela”, ale dla nas to dzień wyjazdu z Nasicznego. Śniadanie, sprzątanie, pakowanie się i na koniec zdjęcie z frontu domu polskiej flagi narodowej z godłem. Wyjeżdżamy o 10.10. Pogoda jak na późną jesień przystało, zrobiło się zimno, wieje wiatr i pada od rana deszcz a na Przełęczy Wyżniańskiej nawet ze śniegiem.
Jak zwykle pierwszy postój jest u Szelców, to takie słodkie pożegnanie z Bieszczadami. Po obfitym napakowaniu się słodkościami ruszamy dalej, ale nie skręcamy w lewo a przecinamy szosę na wprost i jedziemy do Sobienia. Michał z Agnieszką jeszcze nie widzieli ruin i pięknych widoków ze wzgórza. Ciągle pada, ale pogoda na szczęście nie ogranicza widoczności i można spojrzeć aż po horyzont. Pierwszy raz tutaj przyjechałem w latach 90 ubiegłego wieku, drugi raz byłem tutaj w 2006 roku. Datę przypomniały mi zdjęcia które wtedy zrobiłem. Jedno poniżej umieszczę, by Ci co jeszcze pamiętają przypomnieli sobie, że jeździły jeszcze wtedy pociągi u podnóża góry a Ci co nie mieli przyjemności widzieć by mogli je zobaczyć. Pod koniec ubiegłym wieku, mając na uwadze, że transport kolejowy zapewne skończy się na tej trasie, postanowiłem skorzystać z tej formy transportu. Wracałem wtedy z długiego samotnego wypadu w Bieszczady, wsiadłem w PKS w Ustrzykach Górnych i dojechałem do Ustrzyk Dolnych by tam przesiąść się właśnie w taki pociąg jak na zdjęciu. Niezapomniane wrażenia… w pustym przedziale tylko ja, plecak, namiot, karimata, w pełni otwarte okno… mijane samochody na przejazdach, wolno przesuwany obraz, wiatr we włosach, kolebanie się wagonu na nierównych torach, szybkie przejście na drugą stronę wagonu bo właśnie mijamy górę Sobień… i tak wtedy do Zagórza. Tam znowu wędrówka z tobołami na wiadukt nad dworcem do pewnej pizzerii Malibu, którą zapamiętałem za pyszny sos oliwny do pizzy i za pizzę też. To było takie drugie smakowe pożegnanie z Bieszczadami a jednocześnie obiad przed podróżą. Jeszcze zakupy w sklepie koło dworca na drogę i mogłem spokojnie czekać na pociąg do Warszawy. Wtedy głównie PKS-em wracałem do Zagórza, oprócz tego jednego epizodu z PKP, to oczywiście pierwszy przystanek był w Lesku i wędrówka do Szelców a dopiero później do Zagórza czym popadło, często stopem. Do Warszawy wracałem zawsze sypialnym, i zawsze 1 klasą, więc nie musiałem na dworcu zdobywać miejsca do siedzenia. Odjazd był około godziny 20, około 6 rano byłem w stolicy a o siódmej w domu. Zawsze miałem ze sobą pół literka dla managera(sic!) wagonu bym przedział miał tylko do swojej dyspozycji bo wiedziałem, od pierwszego wyjazdu, że jeden przedział z jedynki trzymano dla posłów. Do Zachodniej musiałem czekać czy czasami jakiś poseł nie wsiądzie, ale jakoś nigdy w moim czasie żaden poseł nie zechciał jechać w tą stronę co ja. Gorzej było przy powrocie, ale pół litra wyzwalało umiejętności managerskie u kierownika wagonu sypialnego. Gdy jechałem w Bieszczady, to w Zagórzu prosto z pociągu biegłem co sił, by załapać się jako jeden z pierwszych do stojących busików. Podobnie myślących było wielu i do momentu startu trzeba było być przygotowanym już w pociągu. Jakoś udawało mi się załapać do jednego z czekających. Przed południem byłem więc w danej lokalizacji po „zakwaterowaniu” i mogłem ruszać w góry. Tak to kiedyś było.
Przepraszam za chwilkę wspomnień.
Wracając do dzisiejszej powrotnej podróży to całą drogę mieliśmy deszcz, dłuższymi momentami zamieniający się w całkiem sporą ulewę. Do domu dojechaliśmy przed siódmą.
I całkiem tak na koniec chwilka moich reminiscencji.
Mam rodzinną działkę ze starą drewnianą chałupką z bali i z kominkiem koło Warszawy, na skraju przysiółku cichej wsi, blisko lasu, niedaleko większej rzeki, mógłbym tam się wyleżeć, nałazić po lesie, iść na ryby, pojeździć rowerem, poszperać w historii wsi bo ma ją ciekawą, posiedzieć na niby ławeczce za wiejskim sklepem z miejscowymi i się pomądrzyć lub słuchać mądrości miejscowych… mogę… a jednak ciągle mnie coś ciągnie w te cholerne Bieszczady! Kiedyś tłukłem się w te górki całe noce pociągiem lub później 1/3 doby jechałem samochodem. Pozakażałem tą ciągotką inne osoby, które teraz też marnują cenny czas na podróże i kasę na paliwo. Możliwe, że teraz oni roznoszą dalej wirusa. Pamiętam jak tuż przed samotnym moim wyjazdem, wpadł do mnie kolega syna i spytał się czy znowu jadę w Bieszczady?... czy on może jechać ze mną?... mimo, że miał niecałą dobę na spakowanie to pojechał. Przez trzy lata, w 2-3 tygodniowych pobytach kawał Bieszczadów z nim złaziłem. Chłopak tak złapał bakcyla, że ukończył kurs skałkowy, później łaził po skałach bez asekuracji i głębokich jaskiniach, wyjechał na Kaukaz, później łaził po jeszcze większych górach, czyli złapał gorszą odmianę wirusa i bardziej niebezpieczną.
W poprzedniej firmie koledzy snuli opowieści o Chorwacji, o Włoszech, o Egipcie a ja pokazywałem im widoki z Bieszczad i siebie czasami doszczętnie zmoczonego, ubłoconego z małym plecakiem, kapeluszem i laską. Pamiętam jak opowiadali o kąpielach w ciepłym morzu a ja im o kąpieli w Osławie podczas deszczu, opowiadałem o noclegu w namiocie w którym podczas snu unosiła się woń mokrych butów, stęchniętego i przepoconego ubrania (trafiłem wtedy na ulewny lipiec), też i jedzenia na śniadanie, deszcz cały czas bębnił o namiot a rano zakładałem to wczorajsze mokre ubranie i ruszałem w drogę. Oni kompletnie tego nie rozumieli. Co dziwne i ja też tego kompletnie dzisiaj nie rozumiem, ale patrzę na to z perspektywy czasu. Teraz już bym się na coś podobnego nie pisał! Z czasem zawitał luksus i porzuciłem namiot na rzecz ponadstandardowych kwater. Hmmm, ale mnie na koniec wzięło, przepraszam.
Koniec
………………………………………… mam jednak nadzieję, że w przyszłym roku ponownie cdn
Zakładki