Muczne, 1 czerwca 2010, wtorek
Łóżko jednak jest niezbyt wygodne. Wstaję jakiś połamany i z pewnym ociąganiem, za oknem leje deszcz tak jak lał przez całą noc.
Z poddasza schodzę do jadalni bo gospodyni w dniu mojego przyjazdu oświadczyła, że śniadania są obligatoryjne i za dopłatą… i od razu zakołatały mi myśli o dudkach, które trzeba wycisnąć ze mnie jak jest dobra okazja. Jednak wczorajsze myśli o wyciskaniu dudków poszły w pył gdy usiadłem do stołu. Ta kobieta wprost wychodziła z siebie bym był zadowolony, moja sugestia, że nie jadam cebuli, czosnku, szczypiorku, poru i kiełbas (kabanosy mocno suche uwielbiam, a zwłaszcza z krakowskiego Kredensu)… jajeczniczkę może?... Może z szyneczką?... może pieczeń z selera?... Może serek kozi?... mam kilka rodzajów z owczego mleczka… kawka? Herbatka?... własnoręcznie pieczone bułeczki? Szyneczka taka… śmaka…. owaka… puszysty omlecik z jagodami… miody takie a takie… jogurt… była gotowa natychmiast zrobić wszystko do jedzenia co tylko bym chciał! Staram się trzymać jakąś tam swoją wagę ale czułem, że moje łazikowanie nie spali tych śniadanek. Z obiadów przezornie zrezygnowałem a to głównie z powodu związania z czasem i strachu przed pysznościami jakie by mnie czekały.
Za same śniadania miała niewygodne łóżka odpuszczone. Ta pani zresztą miała radość w tym co robiła i chętnie nawet opowiadała o swoich poczynaniach kulinarnych jak to ona tworzy różne kombinacje z jakiś tam przepisów lub z głowy.
Przy tym zawsze był czysty obrus, naczynia i w ogóle wszędzie było bardzo czysto. Brawo… kurcze gdyby tylko jeszcze te łóżka.
Sporo o tym śniadaniu ale to właśnie one przekładały się na późniejsze wychodzenie niż to zazwyczaj robię. Musiałem chwilę po nich poleżeć aż mi to się ułoży, inaczej bym chyba nie dał rady
Już po dziesiątej gdy deszcz jakby(!) przestał padać jadę do Tarnawy Niżnej by od budki z biletami BPN ruszyć w stronę Sanu i skręcić w lewo od ujścia potoku Roztoki i dalej już iść drogą z płyt betonowych z biegiem rzeki granicznej.
A ciut wcześniej, tuż za Hotelikiem „Nad Roztokami”, pogadać z panią od koników… „a ile to kosztuje przejażdżka bryczką do Bukowca i z powrotem?”. Naprzeciwko jest małe przepływowe jeziorko, zauważam jak w nim baraszkują sobie bez opamiętania dwa bobry. Pyszny widok… pierwszy raz widziałem bobry i to w tak wesołej dla nich sytuacji. Po jakimś czasie mnie zauważyły a ja nawet im zdjęcia nie zrobiłem. Lekko tylko uchylę rąbka… że nie były to jedyne zwierzęta które pierwszy raz widziałem w Bieszczadach.
Skręcam z drogi asfaltowej na północ by dosłownie za kilka metrów odejść w prawo i wejść na niewielki nasyp… piękne widoki małego przepływowego jeziorka a trochę dalej ruiny przęseł mostku. Stoję tam dłuższy czas i cieszę oczy… a jest czym. Od deszczy które ciągle padają, soczysto zazieleniło się to co miało być zielone. Wody mają siłę, tylko czemu zamiast nakręcać, jak dawniej, koła młyńskie prą dalej i tylko już dalej napędzają ludziom… strachu, paniki i rozpaczy. Leśnicy też zapewne się cieszą, że poziom wilgotności w ziemi się zwiększył bo ostatnio to chyba raczej malał.
Zapominamy o przyrodzie a ona o sobie każe pamiętać.
Wędrując i ciesząc oko wpadają do głowy takie tam różne dyrdymały… idę dalej, nadal nie pada a jak już, to raczej taki wilgotny opad mgły.
cdn




Odpowiedz z cytatem
Zakładki