Trzy tygodnie upalnego sierpnia 2008 roku spędziłem w Bieszczadzie i w Beskidzie Niskim. Nie pisałem żadnej relacji po moim powrocie, bo liczyłem na to, że inni napiszą swoje. Tak naprawdę to dawno już nie napisałem relacji. Ta powstała za namową Pastora podczas ostatniego KIMBu. Mam nadzieję, że Pastor jeszcze tu zagląda…Postanowiłem swoją relację pisać, kiedy będzie już zimno i liście opadną z drzew. Teraz zapraszam do ogniska wszystkich, którzy mają ochotę na dłużej lub tylko na krótko tu przysiąść. Ogień się pali, więc tylko browara do ręki lub grzańca proszę wziąć i posłuchać opowieści.
Osoby biorące udział w wyjeździe: zacznę niegrzecznie od siebie – Bertrand, moja kochana /wielu z Was wie, że tak naprawdę jest/ żona Renatka, kuzyn, jego żona, czyli kuzynka, chrześniak o kolega chrześniaka. Tak będę nazywał osoby.
Dzień 0.
Niedziela przed piątkowym wyjazdem. Wracam z służbowego wyjazdu na Mazury. Mazury to piękne miejsce jest. Woda jak w Solinie tylko małego szczegółu mi brak. Nie ma tam Zielonych Wzgórz. Dlatego nie do końca mi się tam podoba. Jestem umówiony z WUKĄ w Toruniu. WUKA myślała, że jadę bezpośrednio w Bieszczad i liczyła na to, że zabiorę ze sobą do karawanu pasażerkę. Niestety jechałem do Poznania. Zabrałem za to kilka tomików jej poezji, które miałem zostawić w Cisnej u Rysia. Kilka wcale nie oznacza, ze to nie było kilkadziesiąt . Czego to się nie robi dla Bieszczadzkich Przyjaciół? Z wielką radością przyjąłem od WUKI tomik ze specjalną dedykacją dla Renatki i dla mnie oraz z mniejszą radością /ze względu na tuszę/ pierniki toruńskie. Wracam do domu, a książki lądują na półce w garażu w oczekiwaniu na dalszą podróż..
Zakładki