Hehe - jest już późno... ale pisać dalej?
Hehe - jest już późno... ale pisać dalej?
Pisz człowieku - najlepiej do rana
Dzięki - robi się - na jutro rano będzie kolejny dzień - chociaż trasa po Wetlińskiej jest dla wielu oklepana - ale to ludzie na niej spotkani stworzyli pole do przemyśleń.
19 lipca 1999 Poniedziałek
W Berehah Górnych na polu namiotowym jest taki zwyczaj (nie wiem czy na innych też - z innych nigdy nie korzystałem), że wczesnym rankiem Pani Gospodarz chodzi od namiotu do namiotu i sprawdza, czy stan osobowy zadeklarowany przy zakupie biletów zgadza się ze stanem faktycznym. Byłem na nogach pierwszy, więc musiałem przejść ową weryfikację. Nasz motocyklowy sąsiad pożegnał się, kulturalnie wyprowadził maszynę poza pole. Dopiero tam ją uruchomił. Parka będąca w centrum (wczorajszych wydarzeń) placu już nie pojawiła się na zewnątrz. Posiliśmy się wyjątkowo obficie i po napełnieniu wszystkich butelek wodą z kranu znajdującego się przy sklepiku, zaczęliśmy kolejny etap wędrówki. Dzisiaj obraliśmy kurs na Połoninę Wetlińską. Chcąc przejść ją całą, łącznie z wejściem na Smerek potrzebowaliśmy - wg Lubońskiego ok 6 godzin. Nie byliśmy pewni naszej kondycji, więc woleliśmy nie mitrężyć... Co z tego. Po 1,5 godzinnym podejściu - mimo wszystko robiliśmy przerwy na podziwianie Połoniny Caryńskiej - weszliśmy na wierzchowinę. Nie mogę odmówić sobie tego komentarza: kto do cholery wymyślił "CHATKĘ PUCHATKA?!" - czy tam docierają tylko małe dzieci i jest potrzebny taki wabik w nazwie aby nie ustały po drodze? Dobrze, że chociaż podawanej obecnie wysokości npm. nie zmieniono na większą, co by i starsi mogli się dowartościować - już dobrze, siadam.... . Jeszcze jedna dygresja, która może powinna być puentą: Czy Odnosicie wrażenie, że Bieszczady w końcówce lat 90tych przeszły jakąś smutną metamorfozę? Walą się mosty istniejące 20-30 lat, rozbierają budynki, które nie zawsze słusznie ale jednak wpisały się w pamięć i świadomość ludzi gór (np. w Tworylnym, czy schroniska, o których Piszecie), zmieniają nazwy na głupie. Nie wiem co do nowych, znakowanych szlaków - ale jednak łażenie na nos miało większy urok, ułatwienia, barierki, schodki, wiaty - np. Sine Wiry... nie obrażę się jeśli po tym co napisałem, ktoś nazwie mnie egoistą - jednak według mnie, nie wszędzie szybko podejmowane decyzje są dobre. "Czujemy się dumni i szczęśliwi, że mieliśmy okazję chociaż część tych przemijających obiektów i okoliczności doświadczyć - bo gdybyśmy tą przygodę zaczęli później nie wiedzielibyśmy co nas ominęło" A ominęło nas bardzo dużo - o czym za chwilę mieliśmy się przekonać. Podeszliśmy do jeszcze "SCHRONISKA U LUTKA NA POŁONINIE WETLIŃSKIEJ 1228m. npm.*BIESZCZADZKI PARK NARODOWY* " - cytat ze starej pieczęci. Aby zaspokoić ciekawość wszedłem do środka, po czym udaliśmy się na garb za schroniskiem . Siedziało tam dwoje starszych ludzi - małżeństwo. Nie pamiętam kto z nas zaczął rozmowę, w każdym razie słuchaliśmy ich z rosnącym podziwem. Zawitali w Bieszczady razem z pierwszym, wyznakowanym szlakiem turystycznym, wędrowali jak my - z plecakami - inaczej się wtedy nie dało. Opowiadali o zgliszczach we wsiach, kompletnych ścianach murowanych budynków, gdzieniegdzie nawet klepiska były jeszcze widoczne... Potem już tylko Starszy Pan - ciszej - wspominał szubienice, które wielokrotnie miał okację jeszcze spotykać w różnych miejscach... Mogliśmy tylko kiwać głowami, bo co tu powiedzieć. Oni chyba nie oczekiwali od nas odpowiedzi. Bardzo łagodnie odnosili się do siebie nawzajem. Wspólnie opowiadali, że teraz już zdrowie nie to samo, więc podróżują samochodem z przyczepą kempingową. Raz zatrzymają się tu, raz gdzie indziej. Z Arturem jesteśmy pewni, że dwa dni później mijali nas na drodze między Polankami i Terką - jechali w stronę Dołżycy...
Minęło sporo czasu nim wstaliśmy, podziękowaliśmy i życząc sobie nawzajem powodzenia ruszyliśmy dalej. Pogoda bez zmian: słonecznie, choć niegroźne chmury przesuwają się po niebie - dają chwilę wytchnienia podczas wędrówki. Bez przeszkód posuwamy się w kierunku głównej kulminacji Połoniny. Odpoczynek bardziej dla zaspokojenia doznań estetycznych niż odnowy fizycznej. Nie ma mowy o zmęczeniu - przecież już dawno nie mieliśmy tyyyyle nieba nad głowami! Schdzimy na Przełęcz Orłowicza - kalkulacja czasu potrzebnego na wejście na Smerek i zejście czerwonym szlakiem do brzegu Wetliny w Smereku: uda się - mamy jeszcze zapas... Sam zbiegam żółtym szlakiem w stronę Suchych Rzek w poszukiwaniu źródełka opisywanego w przewodniku. Wchodzę w las - nigdzie nie widać - pewnie przeoczyłem. Napotykam strumień, obmywam twarz i wracam na górę. Wspinaczka na Smerek. Na szczycie popas i drobnymi kroczkami - co by szybciej niż podają na mapie, nie znaleźć się na dole - tracimy wysokość. Od teraz będziemy się co parę minut mijali z inną grupą udającą się w tym samym kierunku. Nasze odpoczynki nie przypadają w tym samym czasie, do momentu gdy osiągneliśmy skraj lasu u podnóża Smerka. Tutaj jeszcze na chwilę przysiedliśmy - była sposobność do wymiany zdań. " - Idziemy nocować u harcerzy, a wy?" - zapytali. "My rozbijemy się gdzieś tu" - odpowiedzieliśmy najzwyczajniej w świecie. "Taaak?" - to nie było normalne według naszych kolegów. Wzruszyliśmy ramionami - przecież robimy tak od początku (no chyba, że jesteśmy w BPN). Powoli ściemniało się. Podeszliśmy do brzegu Wetliny. Chwilę szukaliśmy dobrego miejsca, aż wreszcie znaleźliśmy. Pięć metrów od brzegu obok podmytego i pochylonego nad wodą drzewa. Prawie na przeciwko po drugiej stronie do Wetliny uchodzi potok Bystry - prawdopodobnie to ten. Rozbicie namiotu i długie leżakowanie - w jednej z płycizn Wetliny.Tylko twarz na powierzchni - ciepła woda próbuje znosić powoli moje rozwalone cielsko. Jakiś narybek skubiący mnie tu i tam - ech... Za każdym razem (a było ich dwa), gdy rozbijałem się w tym miejscu - przyroda fundowała mi niesamowite zachody słońca. Niebo nad Krzemienną mimo, że już prawie bez chmur, na których słońce mogłoby wyczyniać popisy - przybierało różne odcienie purpury... Pozostała jeszcze kolacja - ta kąpiel wzmogła uczucie głodu. Szummmmmm Wetliny obok namiotu. Nie do opisania. Usnąłem momentalnie i spałem jak zabity tej nocy.
Ostatnio edytowane przez Eggstwo ; 29-03-2009 o 03:59
20 lipca 1999 Wtorek
To miał być długi dzień - gdybym wiedział, że spać położę się dopiero następnego dnia, o czwartej nad ranem, przekręciłbym się jeszcze na drugi bok...
Ale po kolei: pogoda - bez zmian - prognozy śledzone w Radomiu przed wyjazdem sprawdziły się. Dzisiaj to już nawet najmniejszego obłoku nie było widać. Poranna toaleta i tu objaśnienie: nie mieliśmy ze sobą nic co by mogło służyć do pienienia :). Żadnego mydła, szamponu i o zgrozo past do zębów. Woda ze strumieni nam wystarczała . Jednak tego poranka jak nigdy zapragąłem umyć włosy - czapka na głowie, upał , pot - to wszystko trochę doskwierało. Nie śmiejcie się... albo Śmiejcie: podobno jajkiem można umyć włosy, a najlepiej dwoma. Nie wiem, czy ktoś mi to powiedział kiedyś, czy sam na to wpadłem robiąc omleta :) - jajko się pieni. Tylko skąd jajko? (albo lepiej dwa). Już miałem odłożyć mycie na później - pewnie będzie jakiś sklep po drodze - gdy może z 50 - 100 metrów w górę rzeki zobaczyłem jak dwie osoby schodzą z przeciwległego brzegu nad wodę. Mają ze sobą jakieś naczynia, będą je myć. No jak! Przecież oni MUSZĄ mieć jakieś jajka! (rzeczywiście upał jest niebezpieczy dla zdrowia :) ) Z ręcznikiem na szyi, półnagi brodząc po kolana w wodzie skradałem się niczym zwierz drapieżny w stronę swoich ofiar. Pochłonięci pracą dostrzegli mnie jak byłem może z 10 - 15 metrów od nich. Chłopak i dziewczyna - ona myła metalowe naczynia i podawała jemu do wycierania (lub odwrotnie - nieważne). Nie przerywali mycia, kiedy ja z uśmiechem zagadnąłem: " Cześć!, przepraszam Was, nie macie może dwóch jajek odsprzedać?", przestali brzdękać miskami, spojrzeli na siebie. Ona rzekła: "I'm sorry... Do You speak English?". O w mordę! NooOO pięknie! Po sekundzie opanowałem zaskoczenie - przecież uczę się Anglika - dam radę. Zebrałem się w sobie, w mgnieniu oka przanalizowałem wszystkie czasy i przypadki, które wpajała nam Pani mgr Czapla i wypaliłem posiłkując się gestem Victory: EGGS! TWO!
Nie wiem, czy im ulżyło, czy własnie dopiero teraz się spieli - ich twarze bez wyrazu jednostajnym ruchem zaczęły się przecząco kręcić. Tylko spokojnie - kiwnięciem głowy podziękowałem/przeprosiłem. Odwracając się przypomniałem sobie jeszcze jedno sformułowanie: "Ok, thanks". Nie widziałem już tego będąc plecami zwrócony do nich, ale na pewno po tym moim zapewnieniu (że Ok i że thanks) odetchnęli z ulgą - bo podobno najgorzej to zrazić do siebie wariata :) Po kilku minutach dotarłem do Artura, opowiedziałem mu o tym. Nawet bardzo się nie śmiał - raczej zaczął analizować co i jak powinienem powiedzieć... Po tym poznaje się przyjaciela :)
Spakowaliśmy plecaki, przekroczyliśmy w bród Wetlinę i wyszliśmy na Obwodnicę. Ruszyliśmy do Kalnicy. Na początku miejscowości jest sklep - obok zadaszenie z ławkami. Tutaj zatrzymaliśmy się na śniadanie. Wcinając konserwy mięsne zaczęliśmy mimowolnie przysłuchiwać się rozmowie toczonej przez kilku siedzących obok mężczyzn. Wyglądali na mieszkańców wioski. Mając już kilka pustych butelek po piwie przed sobą jeden z nich co chwilę informował kompanów: "Nie no, k....wa ale mam dzisiaj roboty... Nie wydolę!"............"Jak ja to wszystko dzisiaj zrobię?... No jak?" Rzeczywiście - pomyślałem - koło dziesiątej było - do fajrantu już niedługo - chyba niema sensu już dzisiaj się angażować. Prawdopodobnie telepatia zadziałała, bo za chwilę rzucił do kumpla idącego do sklepu: "E! Heniek weź i dla mnie jedno! .... albo dwa!. Nam też zostało dwa dni do końca wyprawy, więc aby nie tracić czasu opuściliśmy Kalnicę obierając drogę do Sinych Wirów. Nie wiem jak jest tam teraz, ale 10 lat temu - za sprawą prowadzonej wówczas wycinki - nie był to zbyt atrakcyjny fragment trasy. Minęliśmy most na Wetlinie, za którym zaczynała się droga prowadząca przez Szczycisko do Studennego. Zaczęliśmy pilniej wypatrywać ścieżki, którą można by zejść do rezerwatu. Obok czerwonej tablicy z nazwą miejsca pojawiła się dróżka. Szukając możliwości zejścia kluczyliśmy chwilę po lesie. W końcu dotarliśmy nad brzeg przelewającejs ię między skałami rzeki. Podobało mi się tam - ale takie klimaty chyba bliższe są Arturowi - do dzisiaj często wspomina to miejsce. Ktoś pod jedną z półek skalnych urządził tam sobie leżankę: równo przycięte tyczki ułożone były tak aby tworzyły podłoże pod karimatę czy koc. Nie omieszkaliśmy się schłodzić w wodzie. Powędrowaliśmy dalej. Dotarliśmy do szosy, którą przeszliśmy kilkadziesiąt metrów by po chwili skręcić w lewo w drogę do Łopienki. Zatrzymaliśmy się przy cerkwi, kaplicę obok właśnie kryto gontem. Weszliśmy do środka - Oddaliśmy hołd Panu - Chrystus Bieszczadzki wydawał się łaskawy - pomimo surowości otoczenia. Słońce część swoich promieni skierowało w witraż - kolorowa układanka pojawiła się na posadzce. Opuściliśmy to ciche miejsce obierając na nocleg słynną bazę studencką w Łopience. Najpierw trzeba było ją odnaleźć. Napotkany jegomość wskazał nam drogę. Ścieżyną wspinaliśmy się przez chwilę, by znienacka wyjść obok równie słynnej wiaty. Powitano nas serdecznie - proponując miętę. Z miejsca popełniłem faux pasęłęó odmawiając. Kara była surowa. Zanim zdążyliśmy się rozgościć - pognano nas - a także innych zdrowych i silnych facetów tą samą ścieżką co przed chwilą podchodziliśmy - ale w dół. Obok ścieżki zobaczyliśmy leżący - pień - na oko 5 - 6 metrów długości o słusznej średnicy. Wolałem nie zadawać pytań - skąd i od kogo - ew. za ile :). Posłusznie ustawiliśmy się po obydwóch stronach wzdłuż kłody, nie bez trudu zarzuciliśmy ją sobie na ramiona i w nierównym tempem, ślizgając się podążyliśmy w górę... Dotarliśmy obok wiaty - belka na ziemię, ufff, tak, zdecydowanie, teraz już chcę mięty - może być trzy kubki... Zaproponowano, abyśmy skorzystali z obozowej kuchni polowej pod wiatą. Co nas podkusiło żeby podziękować grzecznie i tłumaczyć, że mamy własną butlę? Nie spodobała się nasza odmowa: minutę później drałowaliśmy na złamanie karku w dół - do ujęcia wody - kto był ten wie. Artur i ja dostaliśmy po dwa wiadrach (chyba po dwa - to mi umknęło - ale miałoby to sens bo z dwoma łatwiej utrzymać równowagę) z misją napełnienie ich i dostarczenia szefowi kuchni pod wiatę. Dźwigając wiadra na górę obiecałem sobie - tylko nieodmawiać, tylko nieodmawiać - jak proszą, proponują to się zgadzać - na wszystko.. Planowaliśmy rozbić własny namiot na pobliskim, należącym do Bazy poletku namiotowym. Ale ZAPROPONOWANO namiot bazowy - duży przestronny z okrągłymi okienkami - a w środku luksus: drewniane, wypoziomowane blaty - pod własny śpiwór. Z wylewnie okazaną radością przyjęliśmy propozycję: koszt 8 zł rozłożony na dwóch jakoś przebolejemy :). Nim się zorientowaliśmy ściemniło się. Ponownie podążyliśmy do ujęcia wody, które w tym momencie służyło za łażnię - czy raczej myjnię. Wróciliśmy do namiotu. Artur poszedł spać, ja postanowiłem się jeszcze chwilę pokręcić i poobserwować nocne życie Bazy. Planowano na ten wieczór ognisko - palenisko znajduje się poniżej wiaty, obok ścieżki do ujęcia wody. Było już tam trochę zgromadzonych gałęzi, ale chyba nie bardzo komukolwiek chciało się je podpalać. Za to zaczęła się inna rozrywka: gra w kości. Przyznam się, że jeśli chodzi o gry w karty, kości i inne to niewiele mam do powiedzenia. Stałem z boku... W pewnej chwili zaproszono mnie do stołu - było ok 22giej. Szybkie wprowadzenie w zasady gry i..... nad ranem mając na koncie nawet dwie wygrane odchodziłem od stołu. Zresztą wszyscy rozchodzili się na spoczynek. Byli to wspaniali ludzie. Udając się do namiotu szedłem przez pewnien czas razem z jednym z nich: nazywali go Jezus. Zaczynało dnieć, zerknąłem na zegarek, minęła czwarta. Godzinę odczytałem na głos - bardziej do siebie. Chwilę potem stojąc - ja przed naszym namiotem - Jezus przed swoim - kończyliśmy z podziałem na wersy śpiewać:
........Za oknem mruczą bluesa topole z Krupniczej
I jeszcze strażak wszedł na solo, ten z Mariackiej wieży
Jego trąbka, jak księżyc, biegnie nad topolą nigdzie się jej nie spieszy,
już piąta…
Ostatnio edytowane przez Eggstwo ; 29-03-2009 o 11:56
21 lipca 1999 Środa
Otwieram oczy. Na brezentowych ścianach namiotu przesuwają się cienie rzucane przez gałęzie drzew poruszane wiatrem. Słońce już wysoko. Wnętrze namiotu rozgrzane - zrobiło się duszno. W gardle sucho, głowa ciężka - tych parę godzin snu nie do końca zregenerowało mój organizm. Patrzę na Artura - obudził się pierwszy tym razem - jednak nie widząc jakiegoś konkretnego powodu by ruszyć się z miejsca, leży z rękami pod głową i wpatruje się w jeden punkt w górze namiotu. Podążam za jego wzrokiem i widzę cień małej jaszczurki, która od zewnątrz wspina się po brezencie. Zagaduję, z lekim poczuciem winy, że wczoraj zostawiłem przyjaciela samego. Nie ma do mnie urazy - myślał, że poszedem zanocować u jakieś dzierlatki . Nie raz trułem mu jak bardzo bym chciał znaleźć dziewczynę - taką miłą i pracowitą - podczas, gdy miłość jego życia własnie rozkwitała (dzisiaj są szczęśliwym małżeństwem - a nasi prawie 3letni synowie wspólnie odkrywają uroki świata). Z niedelekiej wiaty słyszę rozmowę uczestników nocnej gry - w pewnej chwili wyłapuję parę słów o mnie: "...ale kilka razy Marcinowi dobrze szło... " Miłe uczucie, stać się częścią tej grupy. Wychodzimy na śniadanie. Jezus siedzi przy stole, na ktorym jeszcze leżą kości. Zrobiliśmy sobie pamiątkową fotkę. Nie bez żalu pożegnaliśmy się i ruszyliśmy w stronę cerkwi. Wcześniej dostaliśmy w prezencie ciekawe, kilkunastostronnicowe opracowanie dotyczące historii Łopienki i cerkwi. Minęliśmy Polanki, dotarliśmy do Terki. Po drodze widzieliśmy gdzieś tabliczkę na tyczce z napisem: Działka na sprzedaż. Wtedy ziemię można było za nieduże pieniądze kupić - ale i zainteresowanie potencjalnych kupujących było o wiele mniejsze. Zaczęły się zbierać chmury. W Terce weszliśmy na cmentarz, obejrzeliśmy mogiły, dzwonnicę. Malowniczo prezentuje się Monaster z jego legendami o prawosławnym klasztorze na szczycie. Dotarliśmy do Bukowca i odbiliśmy w prawo, - w stronę mostu na Solince. Zaczęło kropić... Pierwszy deszcz od czasu mżawki, która złapała nas w Tworylnym pierwszego dnia. Zeszliśmy pod most. Szybko przestało padać... ...przeglądam mapę, śledzę przebytą trasę - piękna wędrówka. Tym razem decyzja o powrocie podszyta była lekkim żalem. Z Bukowca przez Solinę dojechaliśmy do Zagórza. W pociągu podróżowaliśmy z dziewczyną wracającą do Warszawy. W Biesach z grupą studentów w ramach praktyk "optykała" starą chatę bojkowską mchem... :) Niestety okazało się, że przez różne zrządzenia losu - już nie było nam dane wspólnie z Arturem wędrować po Bieszczadach. Za rok wróciem zupełnie w innym skladzie...
Pozdrawiam serdecznie,
Eggstwo
Pisz, pisz .... ładnie piszesz i co najważniejsze piszesz o wrażeniach i emocjach, które odczuwa prawie każdy łażąc po tych górach. Również ze spotkań ze zwykłymi i niecodziennymi ludźmi, których tu bywa zatrzęsienie.
A co do „Chatki ...”. Dostaję drgawek i prawie apopleksji, jak zasłużeni z wielorakich powodów „bieszczadnicy” wymieniają tę nazwę.
Pisałem tu kiedyś o tym „dziecinado-idiotyźmie”. Wspomnę tylko, że żaden znany mi prawdziwy i „zakorzeniony” bieszczadzki turysta, bieszczadzki GOPR-owiec (a oni bywają tam najczęściej) nigdy nie skalał ust tą nazwą-paskudztwem.
Nawet Lutek, gdy nazwa ta była już w powszechnym obiegu – lansowana przez przewodników wycieczek autokarowych, zaliczających prawdziwie górskie wejście do „Chatki ...” – też nigdy nie używał tego określenia.
Zawsze mówiło się, zwłaszcza w kontekście dyżurów – idę do Schroniska, na Połoninę itp.
Ale .... świat się zmienia, czy na lepsze ? Nawet prawdziwi ortodoksi miękną pod naciskiem obiegowych prawd. W jednym z ostatnich (2-3 lata temu ?) krótkich filmów bieszczadzkich (A. Potocki ?), w których gwiazdą był Lutek, usłyszałem go, jakoś tak:
- .... no tu ... I dalej jakby z nutką zażenowania – w Chatce P....
Pozdrawiam miłośnków Schroniska na Połoninie
Pozostaje trzymać się swoich przyzwyczajeń (także w nazwach)- historia lubi zataczać koła - może znowu kiedyś usłyszymy, jeśli nie o Schronisku na Połoninie to choćby o Tawernie - ponoć dawno temu taką nazwą też określano to miejsce.
Jeśli już na prawdę chciano i musiano? zmieniać nazwę - to czy nie lepiej brzmiała by chociażby "Strażnica" w nawiązaniu do funkcji, którą budynek pełnił w latach pięćdziesiątych? Zdaje się, był wojskowym punktem obserwacyjnym.
Brawo ! Jesteś młody wiekiem (broń Boże, to nie wyrzut), lecz widać, że szanujesz bieszczadzką historię turystyki i lubisz ją poznawać.
Tawerna - tak własnie nazywano Schronisko (jeszcze w latach siedemdziesiątych i trochę później ubiegłego wieku) w gronie prawdziwie zauroczonych Bieszczadami turystów studentów, głównie z warszawskiego SKPB.
Jak spotkam Lutka to go zapytam. Może pamięta od kiedy ta "Tawerna" się zaczęła i skąd się wzięła. Dotychczas takie pytanie nie padło. po prostu Tawerna i już.
Zbudowano 2 takie budynki - jeden na Połoninie, drugi pod Łopiennikiem.
Zdaje się, że żaden z nich nie zaczął pełnić roli, dla której został wybudowany.
A nazwy nikt nie zmieniał, przynajmniej oficjalnie. Tylko tak ten chwast nazewniczy się rozplenił....
Pozdrawiam
Eggstwo... aż spojrzałem do zapisków, wyjeżdżałeś kiedy ja zmieniałem bazę wypadową ale nie przecięły się nam trasy
Jestem czujny nadal i czekam na dalsze wspominki... Ja jednak aż takiej pamięci nie mam jak Ty
Aktualnie 1 użytkownik(ów) przegląda ten wątek. (0 zarejestrowany(ch) oraz 1 gości)
Zakładki