Rozdział VI
Plan był ambitny. Chciałem podwózką dojechać do Przełęczy Wyźniańskiej, stamtąd na Rawki i zejście do Wetliny, tam nocleg a rano via Przełęcz Orłowicza via Suche Rzeki do Sękowca.
Do Sękowca muszę dotrzeć, ponieważ mam (o czym jeszcze wtedy nie wiem) Asi 999 napisać przepis na kotleciki piskalowo- bieszczadzkie, a poza tym od poniedziałku mam zarezerwowany domek. No i jak nie odwiedzić sękowieckich dziewczyn!
Życie jednak skutecznie te plany weryfikuje. Nie tylko te palny, ale plany związane w ogóle z dalszym moim pobytem w Bieszczadach.
Po pierwsze, jeszcze będąc w Cisnej dowiedziałem się od telefonu ,że sytuacja w pracy mocno się skomplikowała, po wtóre moje środki finansowe, jak to środki finansowe, mocno się skurczyły. To wszystko spowodowało, że pobyt mój tutaj postanowiłem skrócić. Z ciężkim sercem.
Tymczasem mamy na razie niedzielę 17 maja. Dokładnie za trzy tygodnie usiądę do komputera by opisywać dzisiejszy dzień.
***
Oj, pospałem sobie po KIMBie, pospałem do13. Spakowałem dobytek; doliczając WUKOWĄ Powsimordę i dwa albumy od Recona nielekki plecak nabrał naprawdę słusznej wagi. Zarzucił mnie sobie na plecy i tak razem poszliśmy Pod Caryńską z nadzieją, że Pastor jeszcze jest i podwiezie mnie do Wetliny. O tej godzinie już wiedziałem, że Rawki muszę sobie odpuścić. Niestety Pastora już nie było. Nie mam o to pretensji, ponieważ nie umawiałem się z nim. Jadłem śniadanie do złudzenia przypominające obiad kiedy dosiadł się do mnie Janek, miejscowy, który na KIMBie odpowiedzialny był za ognisko. Postawiałem mu piwo, pogadaliśmy sobie, a kiedy dowiedział się , że mam ogródek postanowił mi wykopać czosnek niedźwiedzi. Czemu nie, rozumiem, kilka krzaczków do poflancowania, ale nie pół reklamówki, jeszcze z ziemią. Jasiu, przepraszam, zostawiłem twój podarunek na miejscu. Z tym czosnkiem w ogóle nie podniósłbym plecaka, nie mówiąc o tym, że nawet nie miałem w nim miejsca. Pożegnałem się z Anią, która też odczuwała KIMBową noc i ruszyłem na podwózkę.
Jednak każdy samochód, który wyjeżdżał z Ustrzyk skręcał na Wołosate, a te nieliczne, które jechały w pożądanym przeze mnie kierunku nie były zainteresowane podwiezieniem mnie. Cóż było robić, poszedłem do Kremenarosa i przy piwku zacząłem rozmawiać z chłopakami. O muzyce rozmawialiśmy.
Tak się składa, że jestem zapalonym kolekcjonerem płyt analogowych, okazało się, że chłopaki w schronisku dysponują takim sprzętem. No tak, piwo i dobra muzyka na stosownym nośniku sprawiła, że przestałem się spieszyć do Wetliny. Wytłumaczyłem do czego służy kominek stroboskopowy i jak ustawić obroty talerza, jak wyregulować naciski igły na płytę. Fajnie się zrobiło, za fajnie. Był Izrael, była Fala. Muzyka, na której w nieco młodszym wieku się wychowywałem. Przeglądając winylową płytotekę znalazłem płytę „Śpiewające obrazy” Marka Grechuty. Powiedziałem, że jest to jedyna płyta Grechuty, której nie mam w analogowej dyskografii. Chciałem ją nawet odkupić, ale Paweł był szybszy i ze słowami: To masz ! wręczył mi ten szczególny prezent. To już drugi prezent w dniu dzisiejszym, ale ten dowiozłem szczęśliwie do domu. Dziękuję Pawełku za płytę, jest bardzo dobra, mniam , mniam, prawdziwa uczta. W dodatku, po kolejnej nieudanej próbie wydostania się z Ustrzyk, dostałem inną salę, zaledwie czteroosobową w tej samej cenie. Jak tu nie przyjeżdżać w Bieszczady. Może w przyszłości za sugestią Stałego Bywalca wynajmę pokój w Hoteliku Białym, ale na pewno odwiedzę chłopaków w Kremenarosie.
Tak to miło spędzałem ostatni dzień w bliskich memu sercu Ustrzykach Górnych...
Zakładki