Poniedziałek 11 maja. Przez cały dzień było słonecznie i ciepło.

O godz. 9-tej, już spakowany, zajeżdżam na parking przy Dworcu Zachodnim. Zostawiam samochód i przez halę dworca PKS przechodzę do tunelu, aby udać się na peron właściwy przyjazdowi pociągu z Torunia. Ale już w tym tunelu dostrzegam z daleka jakiegoś wielkiego plecakowicza z wielkim plecakiem, w dodatku włosy w kitkę, puszka piwa w łapie. Żadnych wątpliwości, to Piskal.
Ładuję więc Piskala z Jego podróżnym dobytkiem do samochodu Stałego Bywalca (a nie "w Stałego Bywalca", jak nieprawidłowo w swojej relacji pisze sam Piskal). Tak na marginesie: różni koledzy różnie nazywają swoje auta. Pastor określa pieszczotliwie swój samochód mianem "plebanii". Ja natomiast moją toyotę nazywam "córką samuraja" - zawsze, gdy szykuję się do jakiegoś trudniejszego wyprzedzenia, redukuję bieg, dodaję gazu i wymawiam sakramentalne "leć teraz, córko samuraja". A ona leci i "połyka" czasem po dwa TIR-y naraz. Przyspieszenie ma wręcz niesamowite.

Przepchaliśmy się przez Ochotę, Mokotów i Ursynów, a potem pojechaliśmy już utartym szlakiem: Piaseczno - Góra Kalwaria - Potycz - Kozienice - Zwoleń - Lipsko - Sandomierz - Tarnobrzeg - Rzeszów - Brzozów - Sanok - Lesko. Mieliśmy kilka krótszych i dwa dłuższe postoje, ten drugi był połączony z obiadem w Widełce przed Głogowem Młp. Znajduje się tam po prawej stronie (jadąc w Bieszczady) taka spora stacja benzynowa, sklep, bar i motel w jednym kompleksie.
W czasie jazdy wprowadzałem Piskala w tajniki KIMB, dając Mu konieczne wskazówki i przestrogi. Ostrzegałem Go zwłaszcza przed Orsini, a konkretnie przed Jej niebezpiecznym urokiem.
Z czasem jednak nasza rozmowa przestawała się kleić. Piskal bowiem w czasie tej podróży tankował równomiernie z toyotą, z tym że ona - etylinę, a On - piwo. Obydwoje chyba wychleli po tyle samo.
W tym miejscu i dla potrzeb ew. obliczeń wyjaśniam, iż mój małolitrażowy samochodzik spala "na trasie" w granicach 5,5 - 6,0 l/100 km. Z Warszawy do Leska jest zaś ok. 400 km.
W Lesku pożegnałem Kolegę. Uprzedziłem Go, aby zgłaszając się na nocleg nie chuchał i nie bełkotał, bo Go tam odprawią z kwitkiem.
Przezornie zabrałem Mu też znaną już Wam półtoralitrową flaszkę nalewki "Piskal Walker" oraz torbę z piernikami toruńskimi, obawiając się, że mogą nie doczekać do KIMB.

A dalej już samotna jazda. Byłem nawet gotów wziąć jakichś stopowiczów, ale nikogo na poboczu machającego ręką nie zauważyłem. W Ustrzykach Dln. ostatnie tankowanie - tak na wszelki wypadek, aby mieć pełny bak. W Hotelu Górskim zameldowałem się ok. godz. 19:30. I już nigdzie nie wyłaziłem. Przyniosłem rzeczy z samochodu, rozpakowałem je, poukładałem, a potem włączyłem rozstrojony telewizor, aby w TVP2 obejrzeć kolejne perypetie rodzin Mostowiaków, Zduńskich, Rogowskich i jak im tam jeszcze. Ulubiony program TVN24 mi zanikał, a w ogóle odbiór TV był (poza TVP1) fatalny. Ale aż do końca pobytu nie zgłosiłem tego w recepcji - w końcu nie przyjechałem tu w celu oglądania telewizji.

Wtorek 12 maja. Rano niebo zachmurzone, potem padało, chwilami solidnie. Po południu zaczęło się jednak przejaśniać i tak już zostało (słonecznie) aż ... do końca pobytu.

Po hotelowym obfitym śniadaniu wsiadam w samochód i jadę. No bo przecież nigdzie w taki deszcz nie pójdę.
Najpierw do Sękowca, gdzie doprecyzowuję termin mojego tam pobytu we wrześniu, z zahaczeniem o październik (dokładnie 13.IX - 7.X). Pijemy z Basią kawę, opowiadamy sobie wzajemnie o problemach naszych dzieci ("naszych" nie znaczy wspólnych). Jej starsza latorośl akurat robi maturę i wybiera się na studia, jest więc co przeżywać. Moją wizytę nieoczekiwanie skraca inna wizyta (niezapowiedziana), a mianowicie księdza, który przyjeżdża chyba w jakiejś ważniejszej sprawie, gdyż wyraźnie nie chce przy mnie wyjawić celu swojego przybycia. Zatem, aby nie krępować swoją osobą, dopijam kawę i "szczęść Boże" - już mnie tam nie ma.
Następnie jadę aż do Ustrzyk Dln. na wiadomy bazar, tam kupuję 3 ukraińskie flaszki (tyle tylko akurat tam było) i zamawiam kolejnych 5 na dzień wyjazdu, tj. na 20 maja. Piwa chmilnego micnego niestety nigdzie nie uświadczyłem, nie wypiłem go podczas tego pobytu ani kropelki.

Obiad zjadam już w Ustrzykach Grn., oczywiście w zajeździe "Pod Caryńską". Potem robię obchód Ustrzyk Grn., przedzieram się nawet przez chaszcze i rzeczkę. Minąłem bowiem kościół, ostatnie zabudowania i chcąc wrócić szlakiem (wiodącym z Szerokiego Wierchu) musiałem skręcić w lewo na przełaj i przejść Terebowiec. W tym czasie, gdy jestem w jakimś gąszczu, łapie mnie na telefon Adaś i zaprasza wieczorem na ognisko.

Muszę w tym miejscu przypomnieć, iż Adaś i Ania to owe Żabki, które były na I, II i chyba nawet na III KIMB-ie. A teraz, wyprzedzając tok narracji, dodam, że także w tym tegorocznym, czyli w VIII KIMB też uczestniczyli.
Mieszkają już od soboty w prywatnej kwaterze za strażnicą SG. Przyjechali w czwórkę, tj. jeszcze z córką Adama i kandydatem na zięcia.
Ognisko udane, jemy pieczone kiełbaski popijając je piwem i wódką z jednej mojej, dziś zakupionej ukraińskiej flaszki. M.in. opijamy nowy samochód Adama, który akurat dziś pierwszy raz zobaczyłem.

CDN