Będąc raz na Krymie (rok 1997) z moją przyszłą żoną dowiedzieliśmy się o przykrym zdarzeniu w rodzinie które zmusiło nas do natychmiastowego powrotu do kraju.
Znajomy Ukrainiec przetrasnportował nas do Kijowa z nadzieją, że tam wsiądziemy do pierwszego samolotu lecącego do Warszawy.
Na miejscu okazało się, że jest samolot - odlatuje za niecałe 2h ale z drugiego lotniska - Żulani (jakieś 40 km w linii prostej przez całe miasto).
Jakimś cudem zdązyliśmy, oczywiście o kupowaniu biletu można zapomnieć bo wszystko pozamykane a dworzec lotniczy wygląda jak znany nam dworzec kolejowy w Zagórzu - 20 lat temu :).
No więc znajomy Ukrainiec łapie pierwszego pilota który się przemieszcza przez poczekalnię, wykłada mu w czym problem i po chwili pilot znika na zapleczu. Wraca z innym - jak się potem okazało naszym pilotem.
Nasz pilot informuje nas, że oczywiście miejsc nie ma. Po chwili uzgadaniania pojęcia "miejsc nie ma" zgadza się na zabranie nas jako kombatantów czeczeńskich, wypisuje bilet lotniczy na kawałku kartki z notesu i kasuje 2x$160.
Potem już było w miarę gładko :). W samolocie z nami włącznie leciało 11 osób (na jakieś 60 miejsc). Kibel nieczynny - gdyby ktoś pytał, 1 stewardessa w wieku mocno podeszłym - jak na stewardesę - i jeszcze wyglądała na znieczuloną :).
Nasz pilot leciał tym samolotem chyba tropiąc jakąś niewidoczną sinusoidę bo czuliśmy się jak na karuzeli. Wspomniana stewardessa poinformowała ze akurat ten pilot nauczył się latać na samolotach bojowych, jest najwyższej klasy specjalistą więc nie mamy się czego obawiać ale ma trudności z pojęciem tego że nie leci MiGiem tylko jakąś blaszaną puszką która w powietrzu nie chce się dać prowadzić jak wspomniany MIG.
Będąc już na Okęciu gdy zobaczyłem polskiego pogranicznika który witał ludzi schodzących po schodkach i kierował ich do podstawionego autobusu, chciałem jak JP2 paść na kolana i ucałować polską ziemię.
Zakładki