Późny listopad 1990 roku - czas burzliwy dla rozpadającego się Związku Radzieckiego - już po uchwale Rady Najwyższej ZSRR o suwerenności Ukrainy, ale przed uchwałą Aktu Niepodległości przez Radę Najwyższą Ukrainy. Druga klasa liceum (w Ustrzykach Dolnych) i wycieczka na Kaukaz. Bazą wypadową jest Piatigorsk. Lotnisko - węzeł - w Mineralnych Wodach dokąd udajemy się ze Lwowa Tupolewem 154 ("latającą trumną"). Na pokładzie oprócz naszej wycieczki przedstawiciele niemal wszystkich południowych republik z "podręcznymi" tobołami - załadowanymi towarem kocami i narzutami z łóżek. Z każdym kolejnym łykiem lokalnych specyfików zadzierzgiwała się przyjaźń między narodami. Mocno podstarzałe stewardessy proponowały wódkę, dmuchane i gumowe zabawki (Kiwaczki lub Krokodyla Gienię) czy też wypożyczenie za kilka rubli na czas lotu gry elektronicznej z zajcem łąpiącym jaja. Po ustawieniu "azymutu" piloci wyszli z kabiny kupować dżinsy u starszych uczestników naszej wycieczki, pieczętując udany zakup przyjacielskim toastem (nie wiem do dziś czy Tu-154 ma automatycznego pilota, czy wychodzili z szoferki na zmianę). Nie da się ukryć - mieliśmy pełne gacie przed - manualnym - manewrem lądowania, ale widać zaprawieni lotnicy "nie takie sztuki kładli". Rześki kaukazki klimat dał nam odetchnąć przez tydzień. W dzień powrotu zgłaszamy się na lotnisko w Mineralnych Wodach. W dzikim tłumie czekających na połączenia ktoś kradnie paszport jednej z naszych wycieczkowiczek. Jednak nie to jest naszym największym zmartwieniem. Okazuje się bowiem, że nie ma dla nas samolotu i nie wiadomo czy w najbliższym czasie będzie. Dosłownie - NIE MA. Ukraina, będąca już na drodze do niepodległości zapowiedziała (lub dała do zrozumienia - nie do końca było to dla nas jasne), że nie da paliwa na powrotny kurs, a samolot zatrzyma jako secesyjny majątek. Rosjanie nie zdecydowali się na wysłanie do Lwowa (i możliwą utratę) samolotu z m.in. nami na pokładzie. 24 godziny spędziliśmy na hali lotniska, przypominającego - jak ktoś wcześniej napisał - prowincjonalny dworzec kolejowy. Jako "innostrancom" przysługiwała nam lepsza sala - z krzesłami i kilkoma fotelami. Obywatele związkowi musieli zadowolić się kilkoma drewnianymi ławkami, większoć siedziała na gazetach na podłodze. Kwitł handel wymienny, a po hali lotniskowej po zmierzchu latały ptaki (straszono nas, że nietoperze). Tego samego dnia - przypadkiem - do Mineralnych Wód trafiła inna grupa z naszego miasteczka, wracająca z Taszkientu. Zdziwiliśmy się bardzo widząc znajomych tak daleko od domu. Mieli ten sam problem, więc przerzucono ich "logistycznie" na to lotnisko. Im poszczęściło się bardziej, bo jeszcze tego samego dnia polecieli gdzieś dalej. Po nieudanych negocjacjach następnego dnia odesłano nas z powrotem do Piatigorska i zakwaterowano w pokojach wycieczki, która miała przylecieć na zmianę na nasze miejsce (nieobecnym samolotem widmem). Kazano czekać. Nie udało nam się dodzwonić do Polski. Udało nam się jednak wysłać telegramy, które dotarły do domów na dzień przed naszym powrotem. Nie wiedzieliśmy co nas czeka. Samolot wynegocjowano dopiero 4 dni po planowanym terminie zakończenia wycieczki. Rodziny postawiły na nas krzyżyk, nie mając przez pierwsze dni żadnych rzetelnych informacji - jakieś szczątkowe poszlaki z biura turystycznego, że raczej nic nam nie jest. Ciekawe, czy w kronice ustrzyckiego liceum jest wzmianka o "sztabie kryzysowym" z tego okresu. Dziś wspominam tę historię o lataniu niemal w kategorii komedii, wówczas było nam bardzo nie do śmiechu. Nie pamiętam żadnych szczegółów lotu powrotnego :)