Jest to ciekawe zjawisko socjologiczne. Każdego lata pojawia się grupa amatorów kupna domu w Bieszczadach. W dużej mierze są to ludzie, którzy przyjechali tu po raz pierwszy, odetchnęli niezapomnianym powietrzem, zachwycili się pięknem krajobrazu.
Po prostu - w chwili zachwycenia naszła ich myśl - a może ja tu zostanę; może już zawsze tak będzie...
Tak będzie... zielone Połoniny, dzikie chaszczory do chczaszczowania, luz i piweczko.
Ja też tak kiedyś miałam.
Ale codzienność tutaj nie jest taka wesoła; nie zielone połoniny, lecz taplanie się w listopadowym błocie. Nie piweczko z widokiem, ale walka o przetrwanie w sensie ścisłym. Nie chaszczory (na użytek letnich rekreacji tak pieszczotliwie nazwane), ale chaszcze, przez które trzeba przebrnąć do najbliższego sklepu, i nie jest to wypad po piwko, ale konieczność zaspokojenia głodu.
Fajnie jest w Bieszczadach latem, w dobrym samochodzie, z głową marzeń pełną - coś wreszcie zmienić w swoim życiu. Ale przecież - nawet gdy dysponujemy tą górą forsy, aby kupić ten kawałek ziemi w Biesach, gdy ją wreszcie kupimy, zostaniemy takimi samymi ludźmi, jakimi byliśmy w Warszawie, Krakowie, Lublinie czy innym dużym mieście - nagle w smętny, ponury listopadowy wieczór - zatęsknimy za naszymi miastami, gdzie wszystko jest takie łatwe, na wyciągnięcie ręki.
Wydaje mi się, że w Bieszczadach najcenniejsze dla nas - mieszczuchów - jest to, że wyjazd tutaj jest nagrodą, odpoczynkiem, czymś rzadkim, czymś za czym można tęsknić przez cały rok okropny. Jasne, że chciało by się zostać TU I TERAZ; ale jest to niemożliwe. Piękne chwile nie trwają wiecznie - te które przeżywamy w Biesach są naszym skarbem, pięknym wspomnieniem; możemy zawsze tu wrócić...