Wolfganga ma Duńczyk, chyba ten sam model co i Twój.
Nie zauważyłem, żeby miał z nim problemy.
Ale najlepiej jak sam się wypowie.
Wolfganga ma Duńczyk, chyba ten sam model co i Twój.
Nie zauważyłem, żeby miał z nim problemy.
Ale najlepiej jak sam się wypowie.
Wyżej wymieniony post wyraża moje zdanie w dniu dzisiejszym, być może takie samo będzie w dniu jutrzejszym, jednakże zastrzegam sobie prawo zmiany zdania w każdym momencie bez podania przyczyny :)
nikt się nie kwapi aby zacząć, więc muszę ja
(nie licząc Diabła, który już zaczął http://forum.bieszczady.info.pl/show...?t=4817&page=3 ale on przecierał nam szlaki już tydzień przed naszym przyjazdem).
Szybkie pakowanie i długie pożegnanie i już pędzę do Kielc.
W drodze tel. od Czapy, pociąg ma małe opóźnienie.
Na dworcu czekam troszkę, ale po 20min. pojawia się w drzwiach dworcowych ONA.
Uściski, powitaniai pakujemy się do cytrnki.
Jest około 22. Ruszamy dalej, na południe!!!
Śnieg czeka. (no i Diabeł w Komańczy)
Podróż trochę się dłuży, po 2 jesteśmy pod schroniskiem.
Diabeł wychodzi nam na przeciw (pewnie po to piwo co mamy ze sobą)
Na powitanie po peciku (Czapa nie pali, jeszcze się nie nauczyła), potem po piwku (piwko jednak lubi) i jeszcze po peciku i spać.
Wyżej wymieniony post wyraża moje zdanie w dniu dzisiejszym, być może takie samo będzie w dniu jutrzejszym, jednakże zastrzegam sobie prawo zmiany zdania w każdym momencie bez podania przyczyny :)
Kto nie przeżył pobudki ala Diabeł nie wie co to pobudka
Około 6 zbiórka, kolejno odlicz, i po peciku.
Jest nas troje: Czapa, Diabeł i ja.
Ela i Duńczyk mają dołączyć w Cisnej za dwa dni.
Przepakowujemy plecaki, zbędne rzeczy wędrują do bagażnika.
W schronisku dowiadujemy się, że jakaś para również zamierza podążać naszym śladem do Cisnej za jakieś dwa dni. Niestety nie spotykamy ich.
Więc jeszcze tylko poranna kawa Diabła i startujemy.
Przygoda czeka!!!
Po drodze rozważamy dwie opcje: drogą do Duszatyna czy szlakiem?
W końcu to "Czerwona droga" więc wybór jest jednoznaczny.
Przy zejściu do lasu wyciągam swój ciężki sprzęt.
Jeszcze po peciku i zanurzamy się w śniegu.
Ostatnio edytowane przez PiotrB ; 20-02-2010 o 22:13
Wyżej wymieniony post wyraża moje zdanie w dniu dzisiejszym, być może takie samo będzie w dniu jutrzejszym, jednakże zastrzegam sobie prawo zmiany zdania w każdym momencie bez podania przyczyny :)
a nie mieliśmy aby promować zdrowego stylu życiaa te pety faktycznie smakowały
![]()
Ostatni rzut oka na drogę i ro ruszamy naszym czerwonym.
Śnieg sypki, puch, tak więc moje rakiety za dużo nie pomagają, pomimo 140kg nośności.
Zapadam się do pół łydki, ale za to Czapa z Diabłem do kolan.
Szlak nieprzetarty absolutnie, nikt przed nami nie próbował tędy spacerować.
W lesie sporo tropów zwierzyny i śniegu coraz więcej.
Spotykamy ludzkie ślady, kluczą dziwnie wokół całkowicie poza szlakiem, jakby jakiś myśliwy, albo Jabol nie mógł się zdecydować, w którą stronę ma iść
Niezłym tempem docieramy ponownie do drogi przed Duszatynem.
Jeszcze chwila i pijemy kawkę pod zamkniętym barem.
Humory dopisują, pogoda również.
Po peciku i ruszamy dalej.
Wyżej wymieniony post wyraża moje zdanie w dniu dzisiejszym, być może takie samo będzie w dniu jutrzejszym, jednakże zastrzegam sobie prawo zmiany zdania w każdym momencie bez podania przyczyny :)
Z Duszatyna dalej drogą w kierunku jeziorek.
Droga dobrze przetarta, trwa zrywka po ubiegłorocznych śniegołomach.
Praktycznie do samego dolnego jeziorka docieramy drogą w towarzystwie bieszczadzkiego monstra.
Raz tylko próbujemy zejść na szlak, ale śniegu jest tak dużo, poza tym pod śniegiem ukrywają się powalone drzewa, które bardzo skutecznie spowalniają marsz (jak bardzo, przekonamy się już za godzin kilka)
Idziemy więc drogą i tak docieramy do pierwszego jeziorka.
I tu zaczyna się przedsmak tego, co nas czeka przez kolejne dni.
cdn...
Wyżej wymieniony post wyraża moje zdanie w dniu dzisiejszym, być może takie samo będzie w dniu jutrzejszym, jednakże zastrzegam sobie prawo zmiany zdania w każdym momencie bez podania przyczyny :)
Przy dolnym jeziorku byliśmy około południa, może troszkę później.
Więc stwierdziliśmy, że raczej spokojnie przed zmrokiem powinniśmy osiągnąć nasz pierwszy cel, czyli przełęcz Żebrak.
Tym bardziej, że czekała tam na nas ukryta whisky
Oj jak bardzo się przeliczyliśmy.
Górne jeziorko osiągnięte zostało po ok godzinie. Bardzo ciężkiej godzinie.
Na brzegu korzystając z okazji pecik, który poprawił bardzo "samopoczucie".
Popatrzyliśmy na drugi brzeg, gdzie koło symbolicznej mogiły leśnika szlak odbija od brzegu prosto na zbocze Chryszczatej.
Pierwsza myśl, skracamy drogę, idziemy przez jeziorko.
Jednak rezygnujemy z tego pomysłu i z mozołem zaczynamy okrążać zgodnie ze szlakiem.
Idę w rakietach torując szlak towarzyszom. Staram się iść brzegiem, lód wydaje się wytrzymywać moje obciążenie. Nie ma tu tyle śniegołomów co wyżej, tylko śniegu sporo.
Na samym końcu jeziorka, gdzie wpada do niego strumień i szlak ostro schodzi w dół przechodząc przez osuwisko, wiedziony pokusą skrócenia nieco drogi idę prosto po tafli trzymając się jak najbliżej wystających ze śniegu krzaków. W rakietach idzie mi się nieźle. Śnieg jest tu na tyle zleżały, że zapadam się niewiele.
Gdy docieram ponownie na brzeg słyszę wołanie za sobą.
To Czapa postanowiła spełnić swoje marzenie i co prawda nie udało jej się umyć włosów, ale za to jedną stopę tak
Szła ostatnia i niestety lód nie wytrzymał.
Śniegu i powalonych drzew jest tyle, że okrążenie jeziorka zajmuje nam kolejną godzinę.
Dalej jest już tylko gorzej.
Początek podejścia na Chryszczatą, to istna wspinaczka po powalonych drzewach przysypanych śniegiem, w którym zapadamy się co rusz prawie po pas.
Mijają kolejne dwie godziny a do szczytu jeszcze daleka droga.
Dają znać o sobie zmęczenie i nieprzespane noce.
Diabeł wysuwa się na szpicę, ja z Czapą ledwie dyszmy.
Na dzisiaj wystarczy. Dalej nie ma sensu.
Rozbijamy się wprost na szlaku w miarę równym terenie.
Przygotowujemy platformy pod namioty, w międzyczasie topiąc śnieg na herbatkę.
Pomimo zmęczenia humory nam dopisują.
Planujemy następny dzień.
Wstać przed wschodem i na śniadanie zmierzyć się z Chryszczatą.
Potem to już górą Działu więc na pewno będzie lżej.
Następny nocleg to pewnie za Wołosaniem, a może i w samej Cisnej.
Przecież w poniedziałek w Cisnej dołącza Ela z Duńczykiem.
Tak więc parzymy herbatkę, szybka liofilizowana kolacja, smakuje rewelacyjnie zwłaszcza spaghetti przyprawione proszkiem z pochłaniacza tlenu, następnie po peciku, szybka toaleta i do śpiworków. (Czapa toalety nie zażywała, wszak nogi myła całkiem niedawno)
Zasypiam błyskawicznie, nie pamiętam co mi się śniło, pewnie Chryszczata)
cdn...
Wyżej wymieniony post wyraża moje zdanie w dniu dzisiejszym, być może takie samo będzie w dniu jutrzejszym, jednakże zastrzegam sobie prawo zmiany zdania w każdym momencie bez podania przyczyny :)
Zganiasz na śnieg i powalone drzewa, że Was spowalniają a z tego co piszesz to zdecydowanie winne są "peciki"![]()
pozdrawiam
Marek
i łyskacz :) Fajnie się czyta - lekkie pióro, jakieś spotkania ze zwierzaczkami? No i co z tym butem/nogą zamoczonym - przeca to idzie się odmrozić, chyba że woda nie doszła do środka, tylko but posmakował wody?
P.
"There is no such thing like too much snow" - Doug Coombs
Dzień drugi wyprawy, niedziela.
W nocy trochę dosypało śniegu.
Nie mamy termometru (błąd), ale w nocy było chyba znośnie, co prawda Czapa i Diabeł mają pozamarzały buty (o dziwo moje nie zamarzły???). Wydaje nam się, że temperatura spadła niedużo poniżej -10st.C., może do -15.
Wstajemy wcześnie, jest jeszcze ciemno.
Toaleta, śniadanko i po peciku i już jesteśmy gotowi na zmierzenie się z Chryszczatą.
Po końcówce dnia poprzedniego nabawiłem się małej kontuzji.
W dziwny sposób przeciążyłem kolano, chyba od wyjmowania rakiety spod śniegu.
Bolało jak diabli tylko przy podnoszeniu nogi.
Dopracowana później technika marszu w rakietach pozwoliła mi uniknąć bólu. Gorzej było w namiocie, gdy trzeba było uginać kolana.
Ale do rzeczy.
Wyruszyliśmy dalej po godz.7.
Im bliżej wierzchołka Chryszczatej tym mniej śniegołomów, śniegu jednak ciągle mnóstwo.
Szliśmy wzdłuż osuwiska, starając trzymać się oznakowań na drzewach.
Nie zawsze się to jednak udawało.
Na początku prowadził Diabeł, później ja przejąłem inicjatywę.
Sen dobrze mi zrobił i nawet kontuzja kolana nie dokuczała.
Czułem się na siłach wypić piwo wieczorem w Cisnej.
Brnęliśmy więc tak przez zaspy i śniegołomy już dość długo, a wierzchołka wciąż nie było widać.
Dopiero ok. godz. 11 pojawiają się znajome gęste choinki zwiastujące, że jesteśmy tuż tuż
Na cmentarzu się co prawda nie pali papierosów, ale nie mogliśmy się powstrzymać.
Po peciku i uskrzydleni wpadamy pod wieżę.
Wreszcie Chryszczata!!!
Dawno tu nie byłem. Są ławki i stolik, dobre miejsce na biwak.
W warunkach bezśnieżnych, nawet z dużym obciążeniem dotarcie z górnego jeziorka na Chryszczatą nie zajmuje więcej niż godzinę.
Nam to podejście zajęło od wczorajszego dnia ok 6h!!!
Natura weryfikuje wszystko.
Ale nadal jesteśmy dobrej myśli i mamy jeszcze nadzieję na nocleg bliżej Cisnej.
Pamiątkowe fotki i trzeba ruszać.
Na wierzchołkach śnieg przewiany i zmrożony. To dobrze zwiastuje na pozostałą część trasy.
Dalej Działem, torujemy na zmianę z Diabłem.
Czapa idzie ostatnia, coś jest nie tak, ale że to "Zosia-Samosia", to się nie przyznaje i o pomoc nie prosi
I tak po godzinie marszu zostaję sam na szpicy, a przewaga nad towarzyszami zaczyna się powiększać.
Trasa nieco lepsza, mniej powalonych drzew, ale śniegu coraz więcej.
Rakiety się przydały, a tak długo zwlekałem z ich zakupem.
Pomimo tego, że się zapadam do połowy łydki, mogę poruszać się w miarę sprawnie.
Pogoda jest ładna i mroźna. Temperatura w granicach -15 st.C.
Idę na szpicy torując szlak. Moja przewaga nad resztą grupy wzrasta.
Na początku jesteśmy w zasięgu wzroku, później głosu, ale gdy robiąc 15min. przerwy nie widzę ani nie słyszę moich kompanów postanawiam zrobić postój na popas.
Zaczął wiać przenikliwy, mroźny wiatr. Wyszukuję miejsce w dolince za dwoma pokaźnymi bukami, zdejmuje plecak i rakiety.
Osłonięty pniami postanawiam coś zjeść na szybko.
Nasz szybko w menu mam tylko chleb razowy i zamarznięte pasztety.
Nie chce mi się gotować więc ciepłem swoich palców nabieram pasztet jak widelcem.
Smakuje rewelacyjnie. Jest zamarznięty.
Gdy kończę opakowanie nadchodzi reszta grupy, a moje palce zaczynają boleć i szczypać.
Trzeba je szybko ogrzać.
Zapomniałem niestety zabrać termosu (nigdy tego błędu więcej nie popełnię) więc jestem zdany na zapasy płynów moich przyjaciół.
Odpoczywamy jeszcze chwilkę, inhalujemy z Diabłem płucka i wyruszamy.
Ponownie zajmuję miejsce torującego i ponownie moja przewaga nad resztą szybko się powiększa.
To chyba ten zamarznięty pasztet dał mi takiego kopa, o inhalacji nie wspominając
Opanowanie techniki poruszania się na rakietach i zmęczenie Czapy i Diabła, też się do tego przyczyniło.
Moja przewaga wzrasta dramatycznie. Nie świadom tego posuwam się dalej.
Dzisiaj już się z przyjaciółmi nie zobaczę...
cdn...
Wyżej wymieniony post wyraża moje zdanie w dniu dzisiejszym, być może takie samo będzie w dniu jutrzejszym, jednakże zastrzegam sobie prawo zmiany zdania w każdym momencie bez podania przyczyny :)
Aktualnie 1 użytkownik(ów) przegląda ten wątek. (0 zarejestrowany(ch) oraz 1 gości)
Zakładki