Rozdział IX
To był chyba najfajniejszy dzień podczas całego pobytu. W każdym razie najbardziej zwariowany i o największej frekwencji. Andrzej 627, Wojtek 1121, Wojtek Myśliwiec, Stały Bywalec, Ojciec Prowadzący, ja. No i Lucyna. Lucynę poznałem dwa dni wcześniej, gdy byliśmy w Cisnej, przyjechała z jakąś wycieczką, długo nie mogliśmy więc rozmawiać, Andrzej przedstawił mnie i Wojtka, i to w zasadzie wszystko. Teraz SB umówił się z nią w Stuposianach, dokąd miała przyjechać autobusem i tam przesiąść się w jeden z naszych dwóch karawanów. Już na powitanie SB zarządził wojskową zbiórkę, ustawił nas w szeregu i zakomenderował: kolejno odlicz! Raz! Dwa! Trzy! Cztery! Pełna!- zakończył Wojtek 1121 wręczając Lucynie pełną flaszkę ukraińskiego pięciogwiazdkowego koniaku.
Cóż, tak naprawdę to tak nie było, koniak był wręczony dopiero w Mucznem, ale tak mi pasowało literacko. Zresztą scena powitania została utrwalona dla potomnych przez naszego naczelnego dokumentalistę (http://www.youtube.com/watch?v=iVwDnsas6Pw&feature=PlayList&p=7ECF9BE9828 8DDAF&index=5 ).
Pojechaliśmy do Mucznego, tam narada bojowa, wyciąganie wszystkich map i gps’ów. Plan zakładał odnalezienie miejsca po leśniczówce Brenzberg, a najpierw ścieżki do niej prowadzącej, która na jednej mapie była przed krzyżem (przy drodze do Tarnawy), na innej zaś za krzyżem. Nie doszliśmy do konsensusu więc zadecydował SB- tędy! I już po kilku pierwszych krokach zgubiliśmy się. Weszliśmy w jakieś chaszczory po pierś, (a u Lucyny nawet po piersi), potem idziemy w górę a po ścieżce ani śladu. Owszem, czasami pojawiało się coś co przypominało ścieżkę, to znów niespodziewanie się kończyło. Dwa gps’y, mapy, wykwalifikowany przewodnik. Humor jednak nas nie opuszczał, a nawet się rozwijał, wiedzieliśmy, że i tak dojdziemy do położonej po drugiej stronie stokówki, po prostu nie można zabłądzić. Przypadkowo okazało się, że żadna sieć telefoniczna nie ma tam zasięgu. No, prawie żadna, Jedna ma- sieć ojca dyrektora. A Ojciec Prowadzący triumfował.
W końcu, już przy grzbiecie Jeleniowatego poszedłem z SB w kierunku niewielkiej polanki w poszukiwaniu ścieżki, zatoczyliśmy koło i wróciliśmy do czekającej na nas ekipy. Później, już w domku, przyszedł do nas Andrzej z laptopem i wszystkimi mapami, nałożył ślad z gps’u i po analizie doszliśmy do wniosku, że ta polanka, na którą zapuściłem się z SB, to prawdopodobnie ta , gdzie stała leśniczówka Brenzberg. Andrzeju, mógłbyś umieścić tutaj mapkę z trasą, jaką przemierzyliśmy tego dnia?
Ruszyliśmy dalej, przebijając się przez krzaczory, gałęzie, jeżyny i licho wie co jeszcze, aż dotarliśmy do starej drogi zrywkowej. I tu się zaczęło. Najpierw świeży trop misia, wyraźnie odciśnięty w błotnistej glebie, a to trop wilka, to kupa misia, to kupa wilka, to kupa innych kup. I tropów. Absolutna dzicz, której dawno nie nawiedził człowiek. Gdyby nawiedził, nie znaleźlibyśmy z Lucyną tylu rydzów, wielkich i robaczywych, zdrowych na szczęście też sporo, było z czego wybierać. Lub takie potężne i zdrowe jak rydz (ha, ha !) prawdziwki. Żarty, śmiechy, wspaniała atmosfera, cóż, nie jestem Hrabalem, nie umiem tego opisać. Lucyna, tak kontrowersyjna kiedyś na forum, okazała się wspaniałym kompanem do pochodzenia. Już wtedy, wiedząc, że będę pisać tę relację, postanowiłem sobie, że nie dotknę tutaj sprawy braku Lucyny na naszym forum, nie dotknę sprawy „zielonego” forum. Dowiedziałem się dlaczego Lucyny tutaj już nie ma, dowiedziałem się dlaczego powstała drugie forum, dowiedziałem się kilku innych rzeczy. Dowiedziałem się i wiem. I niewiele mnie to obchodzi. Nie to w końcu jest tematem moich wspomnień.
W końcu doszliśmy do stokówki po drugiej stronie Jeleniowatego, krótka narada, idziemy do Dźwiniacza, czy od razu do Dydiowej. Z braku odpowiedniego zapasu czasu wygrała opcja druga. Podążyliśmy więc stokówką, po drodze całe rydzowe polanki. Tym dla mnie cenniejsze, że w moich stronach rydzów jest bardzo mało. Lucyna odstąpiła mi trochę swoich, ja zaś obiecałem, że będę dla niej zbierał kanie. Na Krywem znalazłem taką ilość, że na kilka dni mi wystarczy.
Wreszcie czas na odpoczynek, siadamy na poboczu. Ja dobieram się do grzybów, chcę je przejrzeć i oczyścić, Lucyna zaś dobiera się do koniaku. No tak, ale nawet tak zdegenerowane jednostki jak my nie będą piły z gwinta. Wojtek 1121 wpada na pomysł, bierze małą plastikową butelkę od wody, obcina szyjkę z zakrętką i mamy kieliszek. W sam raz do takiego trunku. A już na pewno do takich okoliczności. I takiego towarzystwa. Lucyna zachowuje go jako relikwię a pewnie i pamiątkę spotkania. Wszyscy świetnie się bawimy.
Dalszy plan był taki, że dochodzimy do ścieżki, która ma nas zaprowadzić skrótem do Didiowej. Jak zwykle nikt nie wie gdzie ona jest. Dobrze, że mamy ze sobą dwa gps’y , licencjonowanego przewodnika bieszczadzkiego i przewodnika w osobie Stałego Bywalca, który „ na nosa” wie którędy iść. Dzięki temu dochodzimy do właściwej ścieżki. Schodzimy z drogi stokowej, zaczyna się błoto, gałęzie. Lucyna znajduje dwie kanie. To ja je miałem znaleźć, ale szedłem za nią. Znowu trafiamy na tropy misia, jeszcze wyraźniej odciśnięte niż tamte. Potem ścieżka zakręca, zaczyna wspinać się do góry i znowu trafiamy... na drogę stokową. Na drogę stokową, z której zeszliśmy trochę wcześniej.
Wróciliśmy do stokówki na wysokości paśnika myśliwskiego. Sterta buraków, jakaś szopka, pewnie z sianem i dużo tropów, a po drugiej stronie ambona. Miło czyta się opowiadania myśliwskie dajmy na to takiego Janusza Meissnera, o tym jak to drzewiej się polowało, o nieraz kilkudniowym podchodzeniu zwierza, o ich zwyczajach, o myśliwskim kodeksie honorowym. Ale wybaczcie. Jeśli ktoś podjeżdża samochodem prawie na miejsce, gdzie jest podłożone zwierzęce żarło, gdzie przy flaszce wódki nie pozostaje nic innego jak tylko czekać, a potem bierze fuzję z noktowizorem i strzela? Gdzie w tym wszystkim romantyzm, który towarzyszył dawnemu obrzędowi, rytuałowi polowań? Wychodzi na to, że kłusownictwo staje się bardziej szlachetne o tyle, że daje zwierzęciu pewną szansę, wyrównuje proporcje pomiędzy obiema stronami.
Ad rem. Nie znaleźliśmy, rzecz jasna, tej skrótowej ścieżki, doszliśmy aż do mostu na potoku Muczny. A potem do samej drogi idącej do Didiowej. Tam dopiero spotkaliśmy pierwszych ludzi, nie licząc drwali, ale to też bliżej cywilizacji. Ojciec Prowadzący zaczął objadać się kaliną, Lucyna na niego krzyczała, ale widać czuwał nad nim wszechmocny ojciec dyrektor, bo nic mu się nie stało. Albo to była zbawcza moc koniaku. Rysiu, poniżej cytat specjalnie dla Ciebie:
Roślina trująca: Lekko trująca jest kora i liście, owoce tylko w dużej ilości[3]. Powodują mdłości, wymioty, zaburzenia świadomości i rytmu serca, duszności, pojawienie się krwi w moczu w wyniku uszkodzenia nerek oraz zapalenie narządów układu pokarmowego[3]. Według innych autorów owoce kaliny zawierają trujące saponiny, na które wrażliwe są bydło, konie i dzieci. Objawami zatrucia u dzieci są wymioty, zawroty głowy, zaburzenia mowy, utrata przytomności, w skrajnych przypadkach nawet śmierć[4]. Owoce bardzo rzadko zjadane są przez ptaki. Z powodu zawartości trującej wiburniny nie są surowcem leczniczym. Natomiast pozbawiona tej trującej substancji jest kora[5] Wg niektórych autorów owoce po przetworzeniu w formie dżemów, konfitur, kompotów, zwłaszcza po przegotowaniu - nadają się do spożycia[6]. (http://pl.wikipedia.org/wiki/Kalina_koralowa )
Cali i zdrowi doszliśmy do Didiowej, do tego magicznego przygranicznego miejsca z widokiem na Ukrainę, jej góry z zagubioną wśród nich małą cerkiewką. Krótki odpoczynek przy chatce, wpisy do zeszytu, potem wycieczka do domku myśliwskiego. I zejście nad San, nad samą granicę. Lucyna się zbuntowała, nie szła z nami, czekała na nas przy polance koło której musieliśmy wracać. Znalazła kilka kań, kilka znalazłem ja, była więc usatysfakcjonowana. Słyszymy helikopter. Lucyna twierdzi, że to ratowniczy. Czyżby po Ojca Prowadzącego? Ale to był chyba śmigłowiec straży granicznej. Czyżby po nas?
Pod piękną, samotną brzózką, jak z rysunków Jana Marcina Szancera robimy jeszcze jeden koniaczkowy postój, który ratuje być może życie Ojcu Prowadzącemu, ach ten koniak. Na taką ilość osób wychodzi po naparstku. Ruszamy w drogę, I po ruszeniu w drogę, po drodze, na drodze panowie dogaduję się co do pewnej sprawy.
Wreszcie dochodzimy do szosy i tam się rozstajemy. Stały Bywalec i Andrzej idą do Mucznego po samochody, my zostajemy przy wypale. Tam razem z gospodarzem wypijamy resztę koniaku. W tej jakże bieszczadzkiej scenerii pięciogwiazdkowy koniak smakuje wyśmienicie. Porcje jak dla skrzatów, więc Wojtek 1121 znowu wpada na genialny pomysł. W nieprzebranych czeluściach swojego plecaka znajduje jeden ze swoich geocache’owych skarbów- małpkę spirytusu. Rozrabia z wodą i mamy jeszcze odrobinę poezji w płynie. Atmosfera jest serdeczna. Przyjeżdżają panowie, musimy jeszcze jechać do Lutowisk odwieźć Lucynę na autobus i po zaopatrzenie. Jutro mam imieniny, szykuje się znowu zakrapiana kolacja. Cholera, chyba rację miał Recon1- nieźle zmoczony ten pamiętnik.
Lucyna spóźnia się na autobus, więc ekipa Stałego Bywalca odwozi ją do Ustrzyk Dolnych. Ale wcześniej realizują swój niecny plan, który obgadywali po drodze z Didiowej. Panowie umówili się, że za zakupione przeze mnie wiktuały na jutrzejszą kolację zapłacą oni. Ot tak, w ramach prezentu. Publiczne wam za to dzięki.
Wracamy do Sękowca. Nie mogę się powstrzymać, żeby na kolację nie zrobić mojej dzisiejszej zdobyczy- rydzów.
To był wspaniały dzień. Tak do głębi bieszczadzki. Uwielbiam to..
Albo Ci atrament wysechł, albo inne płyny...
Pozdrawiam
bertrand236
Rozdział X
Po wczorajszej ambitnej trasie dzisiaj postanowiłem zostać w domu i przygotować domek do wieczornej imieninowej kolacji. Panowie, tj. SB, dwaj Wojtkowie i Ojciec Prowadzący poszli do Hulskiego a mnie nawiedził Andrzej i namówił na wyjście. Opierałem się krótko, tylko na czas umycia naczyń i poszliśmy na spacer nad wodospad Szepit na Hylatym. Po drodze zakupiliśmy piwko, które schłodziliśmy w naturalnej lodówce.
Przypomina mi to zeszłoroczny pobyt w Karkonoszach, kiedy w schronisku pod Łabskim Szczytem zakupiliśmy piwo, niezbyt zimne, które mieliśmy spożyć w Śnieżnych Kotłach. Wysforowałem się nieco do przodu, znalazłem stosowne miejsce z płynącym strumieniem, i schłodziłem piwo ku ucieszę moich zmęczonych kolegów.
Posiedzieliśmy nad wodospadem planując jutrzejszą wycieczkę. Padło na dawną wieś Ruskie, z desantem na drugą stronę Sanu, gdzie Andrzej mógł by sprawdzić buty, które kupił specjalnie po to. Aby przejść San. W pewnym momencie podjechał samochód na krakowskiej rejestracji. Para z samochodu speszyła się mocno na nasz widok, podobno szukali parkingu a dojechali na miejsce.
- To co- zażartowałem do Andrzeja- wyciągamy legitymacje?
Ale trudno, żeby się przestraszyli, wyglądaliśmy zdecydowanie na turystów- plecaki, rozłożone mapy i piwo. Zrobili kilka zdjęć i pojechali. Może się czepiam, nie jestem kierowcą, ale gdy widzę biały znak z czerwoną obwódką, to uważam, że nie należy wjeżdżać, nawet jak nie widziałem parkingu. Może jeszcze z parkingowym albo parkomatem?
Umówiliśmy się co do jutrzejszego dnia, Andrzej powbijał te wszystkie punkty do gps’u, i udaliśmy się w drogę powrotną, zatrzymując się na chwilę koło sklepu. No i wtedy nadeszła ekipa z Hulskiego. W dodatku z dwiema ładnymi dziewczynami, Eweliną i Irminą, które zgarnęli po drodze. Wesoło się zrobiło. Za sugestią Stałego Bywalca zaprosiłem je na wieczór deklarując, że odprowadzimy je z powrotem. Nie wierzyłem zresztą, że przyjdą
. Wojtek 1121, gdy się dowiedział , że zamierzam robić kotleciki bieszczadzko- piskalskie wg tego przepisu: http://forum.bieszczady.info.pl/showthread.php?t=5125&page=4 kupił mi w prezencie dwa kilo kiełbasy, żeby w razie czego miał co jeść. Stały Bywalec opowiadał o kocie, wszyscy żartowali, co chwilę pojawiało się piwo i zrobiła się naprawdę bardzo sympatyczna impreza. Znowu zmarudziliśmy pod kultową wiatą, a tu widmo spóźnienia się z kolacją coraz nachalniej zagląda mi w oczy. Ale od czego ma się kolegów, zawsze mogę liczyć na pomoc mojego współtowarzysza. No i kiedy wróciliśmy do domku Wojtek Myśliwiec pierwsze co zrobił, to zamknął się w łazience, zaczął się kąpać, golić, perfumować i ogólnie upiększać. Czyżby dla mnie? Oj, chyba nie, tylko dla kogo? Zostałem więc z kolacją sam.
Jakoś się wyrobiłem, po prostu część ziemniaków zamiast pokroić w plasterki i usmażyć -ugotowałem. Zeszli się już wszyscy z wyjątkiem dziewczyn. Naprawdę byłem przekonany, że nie przyjdą i Wojtek będzie zawiedziony, aż tu telefon od Eweliny, że są pod barkiem. W dodatku przyjechały okazją. Wysłałem Wojtka na dół po dziewczyny a przeprowadził jeszcze Kazia, mieszkańca Zatwarnicy, który „przypadkowo” jechał do Sękowca na piwo, chociaż wcześniej tego nie robił. Przypuszczam, że słyszał jak się z nimi umawiamy, był wtedy w sklepie, a że mieszczka niedaleko zatwarnickiego hotelu, czekał na nie. Czy to z chęci dobrego uczynku, czy też z chęci wypicia darmowej wódki. Co więcej, kiedy dziewczyny stwierdziły, że muszą już iść, powierzyłem Andrzejowi, jako codziennemu kolacyjnemu gościowi obowiązki pani domu, i kiedy odprowadziliśmy z Wojtkiem dziewczyny Kaziu już na nas czekał swoim samochodem. Tak więc podróż powrotną mieliśmy szybką i wygodną.
Lecz kiedy wróciliśmy do domku prócz Andrzeja nikogo już nie było. Czyżby myśleli, że nie będzie nas do rana?
PS. Taki spokojny dzień, a tu proszę, najwięcej materiału filmowego.
http://www.youtube.com/watch?v=dNbGpxkzhK4&feature=PlayList&p=7ECF9BE9828 8DDAF&index=6
http://www.youtube.com/watch?v=QX_2nuiEhiE&feature=PlayList&p=7ECF9BE9828 8DDAF&index=7
http://www.youtube.com/watch?v=cIBGL4Qh4RU&feature=PlayList&p=7ECF9BE9828 8DDAF&index=8
http://www.youtube.com/watch?v=6u4mKq5TLGI&feature=PlayList&p=7ECF9BE9828 8DDAF&index=9
Aktualnie 1 użytkownik(ów) przegląda ten wątek. (0 zarejestrowany(ch) oraz 1 gości)
Zakładki