Dzień pierwszy



A właściwie najpierw powinien być dzień zerowy, tak krótko tytułem wstępu:
02.10.09
O 10.40 wsiadam do pksu relacji Wwa-UD, mąż odprowadza mnie choć nie jest zachwycony moim pomysłem. Mimo że miła pani z informacji pks zapewniała że miejsc będzie w bród, zajętych miało być ponoć tylko 20, okazuje się że gdyby dwie czy trzy osoby nie wysiadły w Radomiu, pewnie nie zmieściłabym się.Do dworca w UD docieramy jednak już tylko w szóstkę- ja i pięciu chłopaków z okolic Wawy, którzy też jadą do UG. Rozmawiamy chwilę czekając na kolejny autobus, okazuje się mieli jechać w sześciu, ale kolega wykruszył się w ostatniej chwili i dysponuja wolnym pokojem na kwaterze.Niewiele myśląc przyjmuję zaproszenie, dzięki czemu zaraz po przyjeździe i odszukaniu właściwego domku, nie martwiąc się o kąt do spania, mogę wyruszyć razem z Żabą i resztą ekipy na podbój ustrzyckich lokali gastronomicznych. Tam też następuje wstępna integracja połączona z konsumpcją lokalnych przysmaków- piwa,żurku, piwa... Panowie zostają dłużej, a ja wracam ok.23 na kwaterę.



03.10.09 czyli Dzień Pierwszy Właściwy

Nasza gospodyni witając nas wczoraj pokazała gdzie mieści się pokrętło do regulacji ogrzewania , zapewniła że temperatura ustawiona jest odpowiednia, ale oczywiscie w razie gradobicia czy zamieci śnieżnej możemy podkręcić kaloryfery. Nie wygladajac za okno, kwadrans przed 5 rano stwierdzam że ta zamieć musiała jednak mieć miejsce dziś w nocy. Śpiwór, koc i kołdra na wierzchu nie wystarczają, chłód jest tak przejmujący że nie zdołam powtórnie zasnąć. W związku z tym parę minut po 6 jestem gotowa do wymarszu, jeszcze tylko gorąca herbatka na rozgrzewkę i do termosu, i o 6.30 maszeruję już szosą w kierunku Wołosatego. Trawa jest oszroniona, krajobraz trochę przypomina wczesno-zimowy:


Choć pojawiają się już i kolorowe akcenty:http://picasaweb.google.pl/iwona.x01...38140448130514

Marsz po asfalcie upływa mi w akompaniamencie niedźwiedzich porykiwań, wypatruję miśków w chaszczach, ale żaden nie chce pozować do zdjęć. Pierwszy postój i śniadanie robię przy nowej wiacie ogniskowej. Parę minut po ósmej dochodzę do budki BdPN-u, zakupuję karnet (jak się potem okazuje na ścieżki przyrodnicze,a nie szlaki turystyczne) którego niestety nie zdołam wykorzystać do cna. Tutaj też, zanim szlaki się rozwidlą mam chwilę dla zastanowienia czy iść czerwonym czy może jednak dać sobie luz i pójść niebieskim? Jednak biorąc pod uwagę wczesną porę, piękną pogodę i mój wyśmienity humor, decyduje się uderzyć na Przełęcz Bukowską, Rozsypaniec i Halicz. Jeśli zejście z Tarnicy do UG okaże się ponad moje siły, to zawsze mogę tym niebieskim zejść z powrotem do Wołosatego i łapać stopa...
Do końca asfaltowej ścieżki szlak wznosi się niezauważalnie, tylko oglądając się za siebie można stwierdzic z całą pewnością że idzie się pod górkę.Mija mnie jeep starży granicznej, a kilka minut później GOPRu. Dwie i pół godziny mijają niezauważalnie, nowo budowana wiata wyłania się zza drzew tam gdzie szlak skręca w lewo. Pięć minut przerwy i ruszam dalej, nie zmieniwszy tempa. Oczywiscie od razu łapie zadyszkę, i chwilę trwa zanim znajdę swój rytm wchodzenia na Rozsypaniec. Widoczność jest rewelacyjna, panoramy oszałamiające: http://picasaweb.google.pl/iwona.x01...38332181375074


Plecak o dziwo nie przeszkadza w maszerowaniu, choć obawiałam się że pod takim obciążeniem (tuż przed wyjazdem 11kg) będzie mi się szło dużo trudniej niż z małym plecaczkiem z jakim do tej pory chodziałam. Szczerze mówiąc mniej odczuwam ten, niby cięższy i większy, niż mały ale bez pasa biodrowego. Tylko buty robią się jakby coraz mniejsze.

Przed południem wchodzę na Halicz, i pędzę dalej do przełęczy pod Tarnicą. A tam tłumy, już z daleka widać sznureczek ludzi idących i w górę i w dół. Dla zasady tylko pcham się w ten tłumek, bo jakoś tak głupio nie wejść :) Pierwszy raz na Tarnicy byłam bodajże w 1997r a od tamtego czasu sporo się zmieniło- tablicy pamiątkowej pod krzyżem przybyło kilka pęknięć, bariery okalają szczyt, jest jakos tak bardziej cywilizowanie. W licznym towarzystwie jem drugie śniadanie, na dopchanie się do barierek i rzut okiem na krajobraz raczej nie mam szans, więc idę dalej. Zchodzę z Tarnicy i trochę przeraza mnie że czerwonym szlakiem muszę znów iść pod górę. Niby wiem że to już ostatnie podejście, do tego niewielkie, ale zmęczenie jednak daje się we znaki, widzę już tylko drogę przed sobą, reszta jest jakby za mgłą. Przysiadam na moment na Przełęczy Sidło żeby zerknąć w mapę i postanawiam następny postój zrobić w punkcie widokowym na Szerokim Wierchu.

Staram się utrzymać dobre tempo, jednak coraz częściej muszę robić choćby kilkusekundowe przerwy na wyrównanie oddechu. Od 6.30 rano właściwie idę bez dłuższej przerwy, przydałoby się pół godziny odpoczynku. W zaplanowanym miejscu postoju naotykam trzech meżczyzn, rozkładam swoją kari niedaleko nich. Kanapka, redbul, trochę czekolady (jeden z powodów dlaczego tak kocham góry- mogę ją jeść bezkarnie, bez wyrzutów sumienia!) i... oczywiście nie wytrzymuję nawet 20 minut i wyrywam dalej. Chyba nie potrafiłabym chodzić w większej grupie, czekać aż wszyscy będą gotowi żeby dalej iść. Trzej panowie nie zdażyli odejść daleko, więc już po chwili wymijam ich i pędzę dalej. Do spowolnienia marszu zmuszają mnie ponownie miśki, które ryczą niemiłosiernie i wydawać by się mogło bardzo blisko. Dlatego też za każdym razem zatrzymuję się i nasłuchuję z nadzieją że może choć mignie mi któryś pomiędzy drzewami. W ten sposób daję się dogonić Maćkowi, jednemu ze wspominanej już trójki. Od tej chwili idziemy już razem, całkiem sympatycznie nam się rozmawia. Maćku, serdeczne pozdrowienia dla Ciebie!
Do kwatery dochodzę chyba przed 16, wydaje mi się że jak już polegnę na łóżku, to nie będę w stanie wstać. Boli mnie każdy mięsień i tak naprawdę dopiero teraz czuję że żyję :)
Prze 18 mam mocne postanowienie że zwlokę się jakoś i dotoczę do sklepu i knajpy, pociesza mnie myśl ze będę miała z górki. Na miejscu okazuje się jednak że sklepy zamykane są już o równej 18, a nawet wczesniej, i nie mam gdzie kupić pieczywa, nie wspominając o jakochś rozgrzewaczach. Na szczęście chociaż knajpy są czynne, a przynajmniej za takie chcą uchodzić. Zamawiam placki po bieszczadzku, ale 'po bieszczadzku' wyszły, i zostały same placki. Pieczywa tez nie ma, choćbym zamówiła 10 żurków to nie dostanę ponoć do nich nawet kromki chleba. Trochę mi to krzyżuje plany, bo następnego dnia chciałam wyruszyć o świcie, a niezbyt podoba mi się wizja wędrówki bez suchego prowiantu. W Lutowiskach sklep z pewnością jest jeszcze czynny, informuje mnie pan za barem, tam można kupic chlebek. Z rozpaczy zamawiam piwo, po którym mysli się rozjaśniają i dzwonię do Żaby, może po raz kolejny chłopaki uratują mnie przed totalną katastrofą. I nie mylę się, ekipa jest the best, mogę na nich liczyć :) Wracamy razem na kwaterę, i rozgrzewamy się soczkiem pomarańczowym 'po bieszczadzku'W międzyczasie słyszymy w radio o przegranej naszych siatkarek, ale niektórzy i tak tryskają optymizmem (niebezpodstawnie, jak się okaże), wierząc ze zdobędziemy choć brąz.
Nigdy jeszcze nie widziałam takich gwiazd jak tamtej nocy nad UG.

c.d.n...