04.10 czyli Bloody Sunday
Budzę się coś koło 4 nad ranem, w pokoju obok i w kuchni życie wre. Chłopaki szykują śniadanie, choć może to kolacja, hm? Trochę dziwnie na mnie patrzą, kiedy pół godziny później pojawiam się na korytarzu w pełnym rynsztunku i oddaję im klucze do mojego pokoju.
Księżyc prawie w pełni oświetla mi drogę, idąc powoli zastanawiam się jeszcze nad ostatecznym wyborem trasy. Pierwotny plan zakładał wejście z UG na Wielka Rawkę i dalej przez Rabią Skałę do Wetliny. Ale ta droga w dużej części wiedzie przez las, a ja chcę nacieszyć oczy. Połoniny kuszą mnie od wczoraj, kiedy to wschodzące słońce tak pięknie je oświetlało:
http://picasaweb.google.pl/iwona.x01...38344322827954
Postanawiam odczekać jeszcze chwilę przy budce BdPNu aż zacznie się nieco rozjaśniać, bo nie mam latarki. Księżyc wędruje po nocnym niebie, nie miałam pojęcia że na naszym niebie jest tyle gwiazd. O 5.30 jest już na tyle jasno, że uznaję iż mogę już ruszać na Caryńską. Świt zastaje mnie w lesie, i tylko pomarańczowe błyski rozświetlają mi drogę wśród drzew. Obawiałam się trochę iść na Połoniny i to jeszcze w niedzielę, wiadomo, trasa dość popularna. Jednak pierwsze żywe istoty(nie licząc zwierząt rzecz jasna) spotykam dopiero na rozwidleniu szlaków, gdzie zielony schodzi do Przełęczy Wyżniańskiej. Wcześniej jednak, po wyjściu powyżej linii lasu, doceniam swoją zdolność przewidywania. Oj, jak ja się cieszę że w ostatniej chwili spakowałam do plecaka mężowskie kalesony (no co, przecież nie posiadam własnych kalesonów
), rewelacyjnie zdają egzamin na wietrze. Czapka też się przydaje, brakuje mi tylko rękawiczek których nie zdążyłam już kupić, i ręce marzną. Wietrzysko próbuje mnie przewrócić, kaptur zrywa z głowy co chwilę, i nawet aparatu nie chce mi się wyjmować przy takiej pogodzie. Zresztą i tak baterie padają po kilku zaledwie zdjęciach, zostały mi już chyba tylko dwa komplety z ośmiu zabranych.
Idzie mi się dość ciężko, zarówno przez wiatr, jak i obtarte wczoraj nogi. No ale to w końcu niewielkie uciążliwości, piękne widoki rekompensują mi ten dyskomfort.
W pewnym miejscu na czerwonym szlaku, chyba jakieś pół godziny od Berehów, stoi wiata, gdzie zatrzymuję się na śniadanie. Z dołu dochodzą jakieś hałasy, po chwili z lasu wyłania się Wampir, a za nim sunie Żaba i reszta ekipy. Tak oto żegnamy się jeszcze raz, (chłopaki, thnx f all!(: ).
Kilka minut po 10 jestem w Brzegach Górnych, sprawdzam pks rozważając czy aby na pewno chcę się ładować jeszcze na Wetlińską. Z rozkładu wychodzi mi że za jakieś trzy godziny będzie autobus, więc w Wetlinie miałabym siedzieć bezczynnie jeszcze prawie pięć godzin. Eee, chyba nie jestem jeszcze aż tak zmęczona. Jakby na potwierdzenie podjętej decyzji, kiedy zakładam z powrotem plecak, na przystanek podjeżdża bus do Wetliny. Uśmiecham się pod nosem i mijam go idąc z powrotem na szlak.
Na parkingu ruch całkiem spory, parę osób wspina się już na Wetlińską. Jak się potem okazuje, wspina się również malinka74 z naszego forum, mijamy się chyba nawet kilka razy. Następnym razem syndrom stresu forumowego mnie też dopadnie i będę się zastanawiać kogo znam z forum a kogo nie
Schodki trochę dają mi się we znaki, mam wrażenie że bardziej używam przy tym podejściu rąk niż nóg, barierki okazują się bardzo pomocne. Na jednym z ostatnich odcinków schodów widzę że idący przede mną pan w okularach robi mi zdjęcie, więc korzystając z okazji proszę go żeby zrobił też moim aparatem, bo właściwie z tego wypadu mam tylko jedno zdjęcie na którym jestem. Niestety baterie ostatecznie odmawiają posłuszeństwa i zdjęcie nie wychodzi, ale o tym przekonam się dopiero na przystanku w Wetlinie, kiedy jest już za późno żeby skorzystać z propozycji miłego pana że prześle mi swoje zdjęcia na maila. Ale kto wie, może Pan to teraz czyta i jednak wyśle?
Do Chatki dochodzę kilka minut po 12, zamawiam herbatkę z cytryną, którą przelaną do termosu dowiozę aż do Radomia :). Kilkanaście minut odpoczynku, rzut okiem na znaki, które do Przełęczy Orłowicza pokazują 2.15, i o 12.30 ruszam dalej. Mam wrażenie że wlokę się niemiłosiernie, po półtorej godziny zastanawiam się po co w ogóle wstawałam dziś z łóżka, o tym co się dzieje z obtartymi piętami wolę nawet nie myśleć. Obiecuję sobie że gdy wreszcie dotrę do Orłowicza to rozłożę sobie kari i poleżę z pół godziny zanim pójdę dalej.
Do przełęczy dochodzę o... 14.40. Sprawdzam dwa razy, nie, to chyba niemożliwe. Pewnie zegarek mi się przestawił :) Pokrzepiająco działa na mnie czas przejścia szlakiem żółtym do Wetliny, na mojej mapie jest 1.15 a na znaku 2.0. Ta drobna różnica sprawia że po 10 minutach na Przełęczy rozpoczynam wędrówkę w dół. Trasę pamiętam sprzed miesiąca i wiem ze pozornie łatwe zejście do Wetliny dłuży się nieco, szczególnie na końcowym odcinku.
W Wetlinie jestem chyba grubo po 16, a mam jeszcze zadanie do wykonania. Nigdy nie bylam w słynnej Bazie, a dostałam polecenie żeby coś tam odnaleźć. Pod sklepem dość bezpardonowo ładuję się do busa słysząc że kierowca pyta własnie o Bazę. Niby tylko kilkaset metrów, ale już tak bardzo mi się nie chce iść. Na miejscu okazuje się że Baza Ludzi z Mgły jest zamknięta. No tak, ale w końcu jasno jest napisane:'Czynne od otwarcia do zamknięcia' więc czemu się dziwić? Nie pozostaje mi nic innego jak doczłapać się do kolejnego przystanku i poczekac na autobus do Krosna.
Autobus niby już stoi, ale siedzący na przystanku Mateusz uprzejmie informuje mnie że nie mam po co nawet próbować, kierowca ma prikaz nie wpuszczać. Siedzimy więc sobie w zapadającym zmierzchu, widok mamy na Połoninę, i rozprawiamy o górach i nie tylko. Okazuje się że dzień wcześniej szliśmy niemal razem od UG do Tarnicy, i dopiero tam nasze szlaki się rozeszły.Dowiaduję się też że w piątek w Kremenarosie rzeczywiście nie mieli już miejsc, i odprawiali z kwitkiem. I tak w miłym towarzystwie docieram do Krosna, tam przesiadka do kolejnego pksu, i o 4.30 jestem w Radomiu.
Zakładki