A ja gładko łyknęłam „Wino truskawkowe”. Może trochę za słodkie, ale swoje zrobiło.
Dodatkowo poprawiło mi smak po makabresce „Złego domu” Smarzowskiego (nie, żeby był zły, ale nieco błotnisto-krwisty). Kaca nie było, przeciwnie szybko sięgnęłam po Stasiuka. „Opowieści galicyjskie” to rzeczywiście inna bajka, snująca się powolutku, oplatająca ludzi i ich życie. Takie więcej niż 3D. Potem pociągnęło mnie w tamte rejony, płynna granica między B i BN;-). Znalazłam rynek, w głębi kościół, stare chałupy, zielona aleja i sklepik „U Edzia”. Było słonecznie i sennie. Pod piwnym parasolem nawiązała się znajomość z miejscowymi, którzy z dumą opowiadali o swoim udziale w filmie. „To było życie!”, wspominali z tęsknotą paromiesięczne statystowanie. Wielu mieszkańców miało zarobek no i coś się działo w miasteczku. Chętnie mi pozowali do zdjęć, z zastrzeżeniem, żeby nie poszło do netu (koty nie wyraziły zastrzeżeń). A Stasiuka dalej trawię, połaziłam po Dukli, a teraz poczytam.
Zakładki