Witam wszystkich. Postanowiłem naskrobać kilka zdań na temat ostatniej wyprawy na Ukrainę.
Włóczęgę tę popełniliśmy w składzie: Ja, Bob i Hontas.
Dzień pierwszy. Tak jak przed rokiem spotykamy się w Przemyślu, wymiana walut i bus do Medyki. Na przejściu pusto, stoi raptem kilka osób. Wypełniamy karteczki i już jesteśmy na Ukrainie. Po ukraińskiej stronie przyczepił się do nas polak "biznesmen". Tłumaczył nam że busy do Lwowa prawie nie jeżdżą, że przystanek daleko i podwiezie nas do Lwowa za jedyne 200 zł. Daliśmy mu do zrozumienia żeby frajerów szukał gdzie indziej i po 10 min już siedzieliśmy w autobusie do Lwowa. Droga do Lwowa przebiega z myślą zdążymy czy nie zdążymy na pociąg do Rachowa. Z autobusu wysiadamy na 10 min przed odjazdem pociągu i szybko lecimy na peron. Przed pociągiem pertraktacje z konduktorami. Na początku nie chcą nas wpuścić bo nie mamy biletów a oni nie sprzedają, po kilku minutach miękną, machają żeby wsiadać. Wrzucamy graty do przedziału sypialnego, płacimy za bilet i mkniemy w kierunku Karpat z prędkością 30 km/h. Hontas śpi, Bob leży przysypiając a ja stoję połowę drogi na korytarzu i się gapię przez okno. Po 6 godzinach wysiadamy w Tatarowie. Ciemno. Nie za bardzo wiadomo gdzie iść więc idziemy do końca peronu, znajdujemy łączkę i rozbijamy nasze domki. Przed nocą rozpijamy nalewkę Hontas w namiocie imprezowym i czas na sen...
Dzień drugi. Wstaję o świcie. Szron na trawie. Pogoda niby ładna ale nad górami też sporo chmur. Gorąca herbatka i kręcę się koło namiotu pstrykając pierwsze fotki.
Jemy śniadanko, zwijamy namioty i czas w drogę. Sklep zaliczony, zakupy zrobione i obieramy kierunek północ ku dolinie potoku Żeniec.
W końcu skręcamy z głównej i dość ruchliwej szosy w boczną dolinę. Odbijamy od razu pod górę i na dzień dobry dylemat którą drogą iść. Ktoś z nas zauważa dobrze schowany, stary niebieski szlak na drzewie. Po kilkudziesięciu metrach znowu rozwidlenie i znowu kombinacje ale w końcu wychodzimy na właściwą ścieżkę z niebieskimi znakami. Początkowo szlak biegnie łagodnie zygzakiem pod górę tak że samo się człowiekowi ciśnie żeby ścinać te zakosy.
Oczywiście żeby nie było za prosto to wiatrołom co kilkadziesiąt metrów. Po pewnym czasie zaczynamy kląć na te powalone drzewa bo ile można przez nie przełazić :)
Im wyżej się wspinamy tym robi się bardziej pochmurno i ciemno. Dopada nas mgła i mżawka z deszczem. Robi się niewesoło.
Wychodzimy w końcu na jakąś wyraźną szeroką drogę, spotykamy źródełko i po kilkuset metrach dochodzimy w końcu na połoninę Chomiaków. Widoczność bez zmian czyli nic nie widać. Spotykamy dwójkę Ukraińców śpiących w namiocie. Rozbijamy namioty. Zaczyna padać. Wypijamy miodówkę przy świecach w namiocie imprezowym gdy słyszymy niedaleki grzmot. Po chwili drugi, na oko wali w Syniaka. I tak oto idziemy spać po burzy składającej się z dwóch grzmotów ale ciągle w deszczu...
Ciąg dalszy nastąpi....
Zakładki