Autorka Cię grzecznie prosi, żebyś nie zaśmiecała jej wątku prywatnymi wtrętami. To ponad Twoje siły? Wrzuć na luz...
Autorka Cię grzecznie prosi, żebyś nie zaśmiecała jej wątku prywatnymi wtrętami. To ponad Twoje siły? Wrzuć na luz...
Dzień 2
Nocka dała mi troszkę popalić...niby około 1300 metrów n.p.m., ale gdyby nie śpiworek zatelepałabym się na śmierć..., znaczy się zimne jesienne noce. Za to poranek przywitał nas cudnymi promieniami słońca, które momentalnie zmieniły mój namiocik w saunę... Dzięki temu, że Irek zadbał o odpowiednie ustawienie namiotów, czekał mnie cudny widok na przywitanie dnia :). Oczywiście, aby tradycji stało się zadość, odbyliśmy rytuał parzenia kawy...co prawda bez fantazji, bo trzy w jednym, ale i tak smakowała tu wybornie :). Przyszedł czas na „podróże kulinarne” i powstało pierwsze śniadanko, znaczy się jajecznica z pomidorkami :), dopchana kilkoma kanapkami. Cały proces kulinarny lub przynajmniej pewną jego część udokumentował Marcin filmowo... Irek opanował rozbijanie namiotów, lecz ze składaniem jak się okazało wynikły pewne problemy natury technicznej :P... a mianowicie instrukcja w obrazkach jest całkowicie abstrakcyjna :D...i nie idzie jej zrozumieć...Tak więc złożyłam nasze namioty :P, spakowaliśmy obozowisko i ruszyliśmy dalej podbijać rumuńskie góry :).
Pewnie sprawniej by poszedł zjazd z Ignis, gdyby nie nasze dwie fotomodelki /czyt. Irek i Marcin :P/. Panowie musieli pozować na co drugim kamieniu i trochę się nam zeszło :), a kilometrów przed nami mnóstwo. Według planu powinniśmy się przebazować w Maramuresz, ale po wielogodzinnych rozważaniach, ustalone zostało, iż zaczynamy od zadu, czyli jedziemy w Góry Kelimeńskie. Oczywiście po drodze zaliczyliśmy jeszcze kilka sesji foto oraz bardzo skomplikowany proces napełniania pryszniców i mocowania ich na dachu :P... O dziwo nawet zatrzymaliśmy się przy drewnianej cerkiewce, gdzieś na przedmieściach Baia Mare...szkoda, że tylko przy jednej
... mijaliśmy cudne cerkiewki i kościółki, będące świadectwem niesamowicie bogatej historii tych terenów... ormiańskie, węgierskie i niemieckie wioseczki.... i chyba trzeba będzie tu powrócić by oprócz gór poznać historie ludzi :)... Droga była długa i męcząca, gdy za Toplitą w końcu skręciliśmy w drogę leśną, pojawiła się u mnie nadzieja, że już zaraz koniec podróży na dziś... a tu lipa...podjazd trwał jakieś półtora godziny...yh... na szczęście trudy i niewygody rekompensowały mi widoki :)...wzdłuż drogi ustawione były drewniane krzyże z charakterystycznymi zdobieniami....ogromnie mi się podobają rumuńskie krzyże:)...i cerkiewka gdzieś na zboczu, jakby wtulona w las i w ogóle ... no jak to wszystko opisać :)...brakuje słów...
Gdy opuściliśmy już las i wjechaliśmy w pasmo kosówki, upały jakby zelżały... zaczęło mocno wiać, a do miejsca gdzie mieliśmy nocować jeszcze hoho... Za to pasmo gór Ceahlau rysowało się przed nami jak na dłoni... Słońce chowało się już za góry, gdy dotarliśmy do punktu, które Panowie wyznaczyli na nasz biwak. No nie da się ukryć, że mocno wietrzne miejsce :):P...ale za to piękne. Biwak na wysokości ok 1900 m.n.p.m wśród kosówki nie był najbardziej przytulny, ale niewątpliwie miał swój urok. Zachód słońca nie był powalający, lecz za to wieczorne i nocne niebo było przecudne. Najpierw chmury przyodziały się w barwne stroje, a później nocne niebo rozbłysło miliardami świateł...... i znów zaczęły spadać gwiazdy :). Wtuleni w mchy przy ognisku chłonęliśmy dziwny urok tego miejsca... Całości dopełniły ryczące gdzieś wokół byki ..........
Ostatnio edytowane przez kobieta_bieszczadzka ; 30-12-2009 o 21:33
Dzień 3
Kelimeński wschód słońca... podziwiali go Marcin i Ewa... oczywiście nas nie obudzili. Dodatkowo trafiła się im jeszcze inwersja... yh :P...Wieczorny chłód zamienił się w poranny ziąb... Oczywiście na taką pogodę najlepszy jest żurek :), a jeszcze z jajeczkiem i podsmażoną kiełbaską...poezja :). Gotowanie jaj powierzyłam Marcinowi :D...no jakby nie było poważna sprawa ugotować jaja na twardo :P. Zapach zwabił tym razem „prawdziwego rumuńskiego mężczyznę” :P... Po złożeniu obozu ruszyliśmy w stronę szlaku na Pietrosul.
Porzuciliśmy auto gdzieś na poboczu i obraliśmy słuszny kierunek. Jakież było nasze zdziwienie, gdy ujrzeliśmy piękną dolinę, która dzieliła nas i cel naszej wyprawy... Ze względu na to, iż dotarcie do szczytu zajęło by nam mnóstwo czasu, którego nie mieliśmy, pozostaliśmy przy podziwianiu widoków ze szlaku, podskokach, no i o dziwo zbiorze maślaków :D... W tak zwanym międzyczasie Marcin zdobył Pietricelul, pod którym urządziliśmy sobie posiedzenie :). Gdy on się drapał gdzie go nie swędzi, my dumaliśmy nad możliwością dojechania do kopalni siarki, która była tuż obok. Zboczem wiła się droga i przyjęliśmy, że właśnie nią przeniesiemy się na Marsa.... :)
Wróciliśmy do autka i rozpoczęła się nasza „kosmiczna” podróż :). Ową wijącą się drogą dotarliśmy do sporego placu, który powstał z materiału wywożonego z kopalni. Wielka żółta tablica przy wjeździe, prawdopodobnie ostrzegła nas przed zapuszczaniem się w marsjański krajobraz, a już na pewno przed podnoszeniem czegokolwiek z ziemi. Dalej wybraliśmy się na piechotkę…Po kilku chwilach dotarliśmy do skraju wyrobiska. Autentycznie krajobraz zmienił się nagle w surowy i nieprzyjemny, ale zmasakrowana góra i tak ukazała nam swoje piękno…przeróżne odcienie skał cudnie kontrastowały z szafirowym niebem :)…Oczywiście sesja foto ufoludków nad samym urwiskiem… Już wcześniej ustaliliśmy, że zostaniemy na kolejny biwak również w tych górach, więc przyszedł czas na wybranie miejsca na obóz. W trakcie wyprawy do kopalni upatrzyliśmy półeczkę z w miarę równym terenem i tam właśnie się skierowaliśmy.
Udało nam się zjechać na wybrane miejsce i powoli, bo dziś wyjątkowo wcześnie, zabraliśmy się za przygotowanie obozowiska. Marcin poczuł niedosyt poznawczy i wyruszył w teren z przykazaniem przytaszczenia kijków do kiełbasek. Po wstępnym ogarnięciu biwaku, przyszedł czas na prysznic…miałam cichą nadzieję, że woda odrobinę się nagrzała w ciągu dnia, lecz wiatry na tej wysokości nie dały jej szansy :( … Toaleta była raczej szybka, tym bardziej, że Irek przedziurawił jeden prysznic :P… Znajdowaliśmy się ponad piętrem kosówki, więc tylko na taki opał mogliśmy liczyć. Na szczęście wokół było mnóstwo suchej, wyblakłej od słońca i wiatru kosodrzewiny. Dzięki Ewie momentalnie wyrosła góra drewna, która przypominała rzucone na stertę kości. Marcin powrócił z wyprawy i postanowiliśmy zgrać zdjęcia, aby zrobić sobie wieczorem mały pokazik :)… Iras zabrał się za obieranie maślaczków, by były gotowe na śniadanko…Gdy obozowisko było już w pełni rozbite, rozsiedliśmy się w krzesełkach, by podziwiać widowisko. Mogę śmiało powiedzieć, że mieliśmy najlepsze miejscówki w okolicy… Zachód był przecudny :) … Delektowaliśmy się nim, jak kawałkiem czekolady powoli rozpuszczającej się w ustach :) … Zapłonęło ognisko szkieletów i prawie równocześnie zerwał się silny wiatr… klimacik grozy… mimo to doczekaliśmy nawet do pieczonych ziemniaków, chociaż zadek zmarzł mi niemiłosiernie :)… „ na niebie księżyc pozapalał gwiazdy…”
zdjęcia : piękny wschód z inwersją w wykonaniu Marcina![]()
Ostatnio edytowane przez kobieta_bieszczadzka ; 30-12-2009 o 21:40
"dosyć często rozważam co jest warte me życie?...tam na dole zostało wszystko to co cię męczy ,patrząc z góry w około - świat wydaje się lepszy.."
Pozdrawiam Janusz
Aktualnie 1 użytkownik(ów) przegląda ten wątek. (0 zarejestrowany(ch) oraz 1 gości)
Zakładki