No i...Rzuciłem okiem na wielki okap , który zamontowali w "sali kominkowej", chciałbym miec kiedyś coś podobnego w domu, każdy w głowie ma wizje swojego wymarzonego domku w górach... ja też! Żadna nowość pewnie, waham się pomiędzy: kominkiem otwartym, z płaszczem, piecem kaflowym, kozą, otwartym paleniskiem na kamieniach.. zawsze miło więc rzucić okiem na coś ciekawego. W międzyczasie sprowadzili konie z pastwiska, Karuzel zareagował żywo na znajome gwizdanie i przykłusował strzygąc wesoło uszami, w nagrodę marchewka. Mam jeszcze kilka schowanych na trasę, ale szybko je odnajduje i szorstkim jęzorem wygrzebuje dwie z kieszeni kurtki. Dopasowuję puśliska, bo wcześniej z siodła korzystali ludzie w wersji mini. But w strzemię, hop i znowu.. Cudne uczucie... Dodam że narrator jest raczej początkującym jeźdźcem, który nie miał nic wspólnego z wszystkimi woltami, manyżami i takie tam inne zagadkowe słowa.. Po raz pierwszy w życiu miał pokonać tak długą trasę, do tego na ślepym koniu w trudnym tereniu górskim i z nadciągającym deszczem na plecach. Nie urodził się również w rodzinie jeździeckiej, choć mógł by na to wskazywać Dziadek Ukrainiec, który służył w polskiej Kawalerii...
Wujek hoduje dwa pociągowce i stado wołu... tak tak, potwierdzam przypuszczenia co śmielszych w wyobraźni, na krowie też jeździłem, będąc brzdącem, posadzili mnie na onej, ujechałem Krasule dojną dwa kilometry... Dalszy mój rozwój w kwestiach jeździeckich to już potem, w okolicach szkoły średniej. Udało się z kumplami osiodłać świnię... Tej niestety ujeździć się nie dało, smak szczęścia z wyczynu popsuła nam jej ucieczka. Do dziś w jednej z wsi wspominają, jak to sierpniowego niedzienego poranka ludzie udający się do kościoła, zauwazyli na drodze galopującą świnię z kulbaką na grzbecie... Gdyby nie to że spłoszona nadjeżdżającym samochodem skręciła w podwórko sąsiada, pewnie wzniosła by się w powietrze, niczym pegaz... a rozpędzić się tam może nawet Jumbo Jet, wszak to najdłuższa prosta w Bieszczadach.
Zwyczajowe cmoknięcie i patataj patataj.. hej koniku... poczłapaliśmy stępa , drogą i zielonym szlakiem. Na początku stromo w górę, po pierwszym podjeździe dociągnęliśmy nieco popręgi. Przy tej czynności, gdy byłem z jedną nogą w powietrzu, Karuzelkowi się lekko zakłusowało. Dzięki czemu dało się usłyszeć w leśnej ciszy śśświssst i znalazłem się pod brzuchem, trzymając się kurczowo przekrzywionego siodła. Klnąc ile pary w płucach żeby się magiczny pojazd jakoś zatrzymał, bo to obijanie się wielce jest mi nie na rękę. Na szczęście Kowboj usłyszał z przodu moje jęki i zwolnił nieco. Udało mi się przeprowadzić udaną pionizację. Trzeba Wam wiedzieć że jazda na drugiego , dosiadając tego modelu to tzw. wojna podjazdowa, Karuzel jako że inwalida wzrokowiec, musi mieć pierwszego konia na odległość kilku kroków, wtedy pewniejszy jest że dobrze idzie, bo słyszy braciszka i wie którędy. Najlepiej kiedy smyra nosem zad Elvisa, o tak.. wtedy jest najspokojniejszy. Wydaje mi się że gdyby miał trąbe jak słoń, to trzymał by pierwszego za ogon. Niestety Elvisowi nie w smak jest gdy mu ktoś na zadzie siedzi, i co jakiś czas podgryza, więc lubi sobie kopnąć. W związku z tym błoga sielanka popołudniowej przejażdżki zamieniła sie w kilkumetrowe i niespodziewane podjazdy , kiedy to Karuzel orientował się że został za daleko z tyłu. Ja jak zwykle zajęty byłem podziwiniaem świata z wysokości, Bozia nie obdarowała mnie wzrostem , więc w końcu mogłem wyleczyć kompleksy, a do tego nie trzeba machać nogami, i ten las...mmmm Wiem, powinienem być jego oczami, ale tego nauczyłem się dopiero po kilku godzinach naszej współpracy. Olśnienie w tej sprawie nadeszło razem z pierwszym symptomem początkującego, mianowicie uporczywym wrażeniu niewygody w niektórych partiach ciała. Wędrując grzbietem pasma granicznego, wspomina się powykręcane Buki, spokój na szlaku i te cudne skrawki z widokami po stronie Słowackiej, pojawiające się co jakiś czas... Po lewej prześwitywała przez gałęzie Chryszczata gdzieś w oddali, a po prawej pyszne Verchy...ech.. żyć nie umierać.. dla takich chwil warto wszystko. Ziiiiuuuup plask! Ciemność, ciemność widzę! I w ogóle jakoś tak mokro... Przetarlem oczy rękawem ukochanej M-65tki i ujrzałem zamazany zad Karuzela oddalający się w kłusie, natomiast sam siedziałem w kałuży błota i zgniłych liści. Zapatrzony w krajobraz dookoła nie zauważyłem tego , czego nie zauważył też koń. Powalony buk i błocko za nim. Za błędy się płaci... Zwykle wyczuwał i zwalniał, delikatnie przechodząc przeszkodę, tym razem się chyba zamyślił, udzieliło mu się moje bujanie w obłokach. Kowboj krzyczał coś z przodu, żebym następnym razem kazał (jeśli nie omieszkam zauważyć przeskodę w tym filozoficznym odpłynięciu) mu skoczyć. Pytam jak? Przecież to to nie widzi gdzie ma lądować.. na co On że Karuzel to po kądzieli pegaz chyba jakiś, bo tak naprawdę to mimo że niedowidzący, skacze wyżej niż Elvis. Następne 2 godziny sprawdziłem ową teorię, i owszem... zuch chłopak. Wypracowałem sobie dwie komendy... gdy miała być dziura, kałuża czy jakiekolwiek odstępstwo od lini horyzontalnej w dół, mówiłem Hola! Gdy natomiast przyszło wspinać się bądź skakać - Hop! W mig pojęliśmy obaj, jak ważna jest komunikacja...a jak skuteczna okazałą się póżniej. Choć niektórzy w koniu widzą jedynie kabanos, zobowiązany jestem w imię honoru bronić tezy, że to bardzo pojętne i wrażliwe stworzenia z duszą. Od tej pierwszej konnej wycieczki, nawiązała się między nami przyjaźń.. trwająca wiele miesięcy. Rozumieliśmy się coraz lepiej i Karuzel to najmądrzejszy i najodważniejszy koń na jakim dane mi było kiedykolwiek jeździć, strasznie dużo mnie nauczył.



Odpowiedz z cytatem
Zakładki