O KIMB-ie myślałem już od miesięcy, głównie za sprawą stert nagród powsimordowych, które - cyklicznie nadsyłane - wyglądały z coraz to nowych kątków naszego M-0,3 i wzbudzały coraz to groźniejsze pomruki Marcowej. Na dodatek dnia 4 maja roku pamiętnego rozpocząłem nowy etap w moim życiu zawodowym, więc głupio było jakoś tak od razu wołać o urlop. Wersja pesymistyczna zakładała zatem wyjazd z Warszawy piątkową nocą i niemal natychmiastowy odwrót na linii Sanu i Wisły. Szczęściem nowe szefostwo okazało się łaskawe, choć łaska pańska miała wymiar jednodniowy. Był to zatem najkrótszy, ale zarazem najprzyjemniejszy w mym życiu pobyt w Bieszczadach, co tylko potwierdza teorię, że długość na znaczenie zdecydowanie drugorzędne.
Słońce jeszcze dobrze nie wzeszło w ów piątkowy mazowiecki poranek, a my, razem z nadobną Wuką i mężnym Hero, mknęliśmy srebrną, małolitrażową strzałą w kierunku południowym. Mknęliśmy - rzec by można - w kierunku gór i chmur, choć jeszcze naonczas niebo zaciągnięte było całkiem symbolicznie. Chmury dały się jednak dostrzec wyłącznie na niebie, bo w naszych sercach świeciło słońce i panowało całkiem wysokie ciśnienie. Ci, co nie byli za kółkiem (czyli - oprócz mnie - wszyscy), też mieli urlop, zatem prowokowali wysokie ciśnienie również w innych organach, przez co postoje zdarzały nam się co jakiś taki krótki czas.
Atmosfera była wakacyjna, beztroska i przyjacielska, a dzięki przywoływanym z pamięci żartom, anegdotom i facecjom pół tysiąca kilometrów zleciało, jak z bicza strzelił (o ile ktoś potrafi napier***ć z bicza przez 10 godzin).
CDN
Zakładki