Ciąg dalszy.

Będąc w Kraku na owym ślubie dostałem lakonicznego smsa z prikazem, cobym zabrał ze sobą fotelik dziecięcy do samochodu. Własnego auta nie mamy, a po okolicach rzeszowskich rozbijaliśmy się z rodziną, korzystając z ich fotelików (albo i jeżdżąc bez nich, na krótkie, kilkukilometrowe dystanse). Zdziwiłem się więc nieco, ale stosowny sprzęt zabrałem i zażywszy szczególnych wywczasów w tradycyjnie opóźnionym i zatłoczonym pociągu (tradycję tę zarówno Polskie Kuleje Państwowe, jak też i wszelkie spółki - klony tychże pielęgnują z podziwu godną starannością) dotarłem na miejsce. Na miejscu moja pani oświadczyła mi, że jedziemy w Bieszczady.

Wystartowaliśmy w sobotę, 14 sierpnia. Przejeżdżając przez Zagórz zaproponowałem przystanek na obejrzenie ruin klasztoru karmelitów i to był pierwszy przystanek na drodze w Bieszczady. Tak się składa, że ani ja, ani moja pani, ani też Michał - nasz kierowca, nota bene przewodnik beskidzki - jeszcze ich nie widzieliśmy. pojechaliśmy więc i uzupełniłem jedną z luk bytniczo - poznawczych w Bieszczadach