przepraszam za przerwę... dużo na głowie ostatnio :(
poniedziałkowe śniadanko z bryndzą, bundzem, schabem smakowało wyśmienicie... po spałaszowaniu wszystkiego spakowaliśmy nasze wory i z nietęgimi minami zniesliśmy je pod bramę. Tam czekał już umówiony transport do Łuhów (100 Hrywien od głowy). Nasz cel na dziś to Stoh i dojść jak najdalej w kierunku Popa Iwana Czarnohorskiego...
Tak więc ładujemy się do pieknie odrestaurowanego UAZA, a sympatyczny kierowca oferuje... samogon :) wypijamy po kieliszku (łącznie z nim!!!) i ruszamy do Bohdana błagać o propusk... Niestety, młody kamandir na samo słowo Stih, zielenieje i mówi "nielzja!" twierdzi że normalnie to by nas puścił ale mają kontrolę i trzech generałów wizytuje ich rewir, a że nie dotrzymaliśmy procedur (pismo do Mukaczewa itp) to nie może na puścić bo mógłby mieć kłopoty. Najgorsze jest to iż pozwala nam iść tylko na Howerlę... zbici nieco z tropu wbijamy oczy w mapę (już w aucie) i decydujemy olać zakaz i wejść na Popa Iwana, trochę tylko ocierając się o strefę przygraniczną... Na szlabanie w Łuhah nasz kierowca bajeruje strażnika że jedziemy do hotelu w górze doliny (Olbrzymi, luksusowy ośrodek!!! pod połoniną Radul!). Oczywiście do hotelu nie dojeżdżamy lecz wypakowujemy się na skrzyżowaniu u wylotu doliny Balcatula. Tam jeszcze raz po stakanie samogonu, szklance kwaśnego mleka na pozegnanie i z ciężkimi worami na plecach kierujemy się w górę potoku ku Popie Iwanie.
nasz transport
Droga doliną jest mozolna a co chwila w górze złowieszczo wyłania się główna grań Czarnohory. Pogoda dopisuje! po paru kilometrach wkraczamy w las i stromo wspinamy się na grzbiecik, którym pniemy się ku Czarnohorskim dwutysięcznikom. Po drodze mam spotkanie z sympatyczną zygzakowatą żmiją, która się zagapiła i mój ciężki krok wyrwał ją z drzemki, więc wk.. zwinęła się w kłębek i szpetnie zasyczała... całe szczęście że usłyszałem szelest w poszyciu bo wyjazd mógłby się szybko skończyć... dałem żmijce czas na ucieczkę i pomaszerowałem dalej... minęliśmy też trzy dorodne borowiki, ale mimo żalu zostawiliśmy je - no bo kto by je zamienił n potrawę jakąś?
Po kilku godzinach - nasz marsz był powolny bo siły trza było co chwila regenerować :) - wyszliśmy ponad granicę lasu i ujrzeliśmy wyyyysoooko nad nami potężne zamczysko :) ruiny na Popie robią wrażenie!
Dalej było już prosto :) tzn prosto pod górę, stromym zboczem porośniętym karłowatym jałowcem pniemy się bez końca, i gdy już się wydaje że wyżej już nie wyjdę ścieżka skręca w prawo i wygodnym trawersem dochodzi do grupy skałek tuż pod grzbietem (znakomite miejsce na biwak tyle że bez wody)
Jest już późno więc postanawiamy iść prosto nad kwadrat, rozbić się jeszcze przed zmrokiem, a rankiem zdobyć Popa. Tak też czynimy...
idąc napawamy się cudownym morzem gór wokół... jest cicho i pusto, nie widać nikogo...
powoli suniemy majestatycznym grzbietem, i schodzimy pod kwadrat. Super miejsce na biwak: równo, obfite źródło, tylko drewna nie ma, a kosówki ciąć nie zamierzamy. I nawet śmieci nie ma aż tak wiele... pewnie wszystko jest wewnątrz murów. No i ten cudowny widok na POPA!
gotujemy co tam komu do głowy strzeliło, gadamy jeszcze o różnych ważnych sprawach, rozprawiamy się z lokalną wiśniówką i kładziemy się spać... TO BYŁA ZIMNA NOC!!!
Zakładki