"dosyć często rozważam co jest warte me życie?...tam na dole zostało wszystko to co cię męczy ,patrząc z góry w około - świat wydaje się lepszy.."
Pozdrawiam Janusz
.... no i narodziła się nam nowa świecka TRADYCJAWychodzi na to, że na tę górę przychodzą sympatyczni ludzie z flaszkami.
Achhh wróciły wspomnienia,no i jak czytam to banan mi się na twarzy robi ale do góry nie w dół:)))))))) To był jak dla mnie pamiętny dzień..."zostałam rozdziewiczona",poznałam dużo wspaniałych ludzi!!!! A co do grzebania tego pana w ziemi,to ten mój tatko chrzestny"bieszczadzki" zawsze gdzieś coś wygrzebie,lub też zagrzebie...hihhi
Czekam z niecierpliwością na cd!!!!!!!!!
Dusza ludzka jest jak ptak:
Gdy wzbija się na pewną wysokość,nie tylko nie wolno jej spocząć,ale musi tęgo skrzydłami pracować,by się na niej utrzymać. Inaczej pierwsza lepsza pokusa pociągie ją ku ziemi.
Proszę bardzo...
Rano robimy nic. Lubimy to robić. Potem postanawiamy spędzić ten dzień lajtowo. Bolą nas nogi i chce się nam robić nic. W końcu się zbieramy. Pogoda niezbyt szczególna. Zanosi się na deszcz. Karawan jak zwykle wiezie nas na północ. Dzisiaj na wysokości strażnicy skręcam w prawo. Po przejechaniu kilku kilometrów zatrzymuję się. Wchodzimy na ścieżkę, która nie jest szlakiem turystycznym, ale jest na terenie BPN. Wiem, wiem… znowu coś złamałem. I wiecie co? Nie czuję wstydu, ani żalu. Wchodząc tam byłem przygotowany na to, że mogę ponieść konsekwencje. Na pocieszenie /swoje/ powiem, że nie schodziliśmy ze ścieżki. Ścieżka, a raczej droga prowadziła nas prosto. Panowała tam absolutna cisza, oczywiście nie licząc potoku, który do nas po swojemu szemrał. Cudowne miejsce, a tak blisko cywilizacji. Z każdym metrem ścieżka robiła się coraz węższa. Działo się to za przyczyną przyrody, która działała bez zarzutu. Droga po prostu zarastała. Doszliśmy do jakiegoś zawalonego mostku, za którym stała wiata, też oczywiście zawalona. Czas i pogoda swoje zrobiły. Zostawiłem Renatkę przy mostku, a sam poszedłem spenetrować teren. To, co zobaczyłem to moje. W końcu wróciliśmy do karawanu. Nie rozpędzałem się za bardzo, bo znowu chciałem cos zobaczyć, a raczej czegoś poszukać. Kiedy dojechałem do miejsca, w którym chciałem się zatrzymać to stanąłem. Renatka kiedy zobaczyła mocno zarośnięta łąkę to zastrajkowała i nie wyszła z karawanu. Łażę więc sam po pobliskiej łące w poszukiwaniu historii. Trochę jej znalazłem, ale nie za dużo. Jestem ciekaw, kto jeszcze z osób siedzących przy ognisku łaził po tej łące. Każdy, ale to absolutnie każdy z Was koło niej przejeżdżał i to chyba nie jeden raz. Zadowolony z siebie wróciłem do karawanu. Pojechaliśmy dalej. Ale znowu nie za daleko. Tak ino ciut ciut. Zaparkowałem na wyznaczonym do tego miejscu i poszliśmy na wycieczkę. Po lewej stronie w dole zostawiliśmy kościół i poszliśmy pod górę. W pewnym momencie w błocie zobaczyliśmy tropy misiaczka. Renatka się wystraszyła i nie chciała dalej iść. Przekonałem ją, że w razie czego rzucę się na miśka w jej obronie. Poszliśmy dalej. Doszliśmy do drogi, przy której stał zegar. Nie chodził, nie dzwonił, ale stał. Stał, ale bardzo przydatny był. Można było się wiele od niego dowiedzieć. Obserwując zegar i nasłuchując odgłosów z lasu ani nie zauważyliśmy, że z góry coś zaczęło kapać. Po chwili z kapania zrobił się regularny deszcz. Prypiczek będzie musiał poczekać. Postanowiliśmy wracać… Przy karawanie posiedzieliśmy trochę pod wiatą. Kiedy przestało padać wróciliśmy na południe. W barze przy parkingu zjedliśmy obiad i pojechaliśmy dalej. Tak na marginesie w tej metropolii nie ma lepszego miejsca, żeby coś smacznego zjeść niż ten bar na parkingu. Kiedy dojechaliśmy do Wołosatego to się trochę wypogodziło. Renatka postanowiła poczytać, a ja wybrałem się na poszukiwania wiosny. Kiedy wróciłem, to jeszcze z gospodarzem, co nieco zdziałaliśmy. A jutro…, ale to później
bertrand236
Rano robimy nic. Lubimy to robić (Z Bertranda, 2011)
właśnie, wziąłby człowiek amunicję
eksportową śliwowicję
drzwi opatrzyłby w inskrypcję:
"przedsięwzięto ekspedycję" (MamciaDwaChmiele,2012)
No właśnie...:) Chciwym jest:)
D.
Rano robimy nic. Lubimy to robić (Z Bertranda, 2011)
właśnie, wziąłby człowiek amunicję
eksportową śliwowicję
drzwi opatrzyłby w inskrypcję:
"przedsięwzięto ekspedycję" (MamciaDwaChmiele,2012)
A tu cisza spokój i zimno się robi...
Dusza ludzka jest jak ptak:
Gdy wzbija się na pewną wysokość,nie tylko nie wolno jej spocząć,ale musi tęgo skrzydłami pracować,by się na niej utrzymać. Inaczej pierwsza lepsza pokusa pociągie ją ku ziemi.
Następnego dnia wita nas słoneczko. Wczesne śniadanko i jazda na spotkanie. Mamy umówione spotkanie z częścią znajomych z przedwczorajszej wycieczki. Zbiórka na punkcie widokowym nieco ponad strażnicą. Dojeżdżamy ostatni, ale mieścimy się w granicy tolerancji czasowej. Proponuję zostawić rydwany na rozstaju dróg, ale prezydent głosem nieznoszącym sprzeciwu mówi, ze rydwany zostają na wypale. Nawet nie śmiałem oponować. Parkujemy ze retortą, a prezydent załatwia sprawę z gospodarzem tego miejsca. Wracamy aż do wylotu stokówki, w którą skręcamy. W miejscu znanym nie tylko mi schodzimy na łąkę. Podmokła ona jest, co zwiastuje, że błota nie ominiemy. Ja prowadzę w lewo, a Prezydent się śmieje i mówi, ze w prawo. Wiem, ze wszystkie ścieżki, które tutaj są i tak łączą się w jedną, więc pokornie idę w ciut większe błoto. Droga nasza to jedno ciamkanie i mlaskanie błota. Przerażone żabki szaleją w kałużach. Większą część drogi idziemy paralelnie do ścieżki. Tam jest mniejsze błoto. Nikt z nas się nie przejmuje błotem, przecież wszyscy je lubimy. Śluuup, śluuuup, ćććam, ciam. Cudowne dla uszu odgłosy. Jest gorąco. Słoneczko przygrzewa zza drzew. Z niepokojem patrzę na dziewczynę, która przedwczoraj tak źle się czuła. Dzisiaj jesteśmy na mniejszej wysokości, więc wszystko u niej jest w porządku. Zresztą ma wspaniałego opiekuna. Kiedy jesteśmy na najwyższym punkcie ścieżki informuję ją o tym. Jest zadowolona i tryska humorem. Inna przedwczoraj rozdziewiczona to jeden wulkan humoru. Co rusz słyszę wybuchy śmiechu jej i Renatki. A las, przez który idziemy jest czarowny. Uwielbiam go. Te połamane drzewa, te spróchniałe drzewa, ta dzikość. W końcu wychodzimy z lasu na łąkę. Zostawiliśmy za sobą i las i błoto. Teraz już tylko zielona do zieloności trawa. W końcu przed naszymi oczami ukazuje się cel naszej wędrówki. Jeszcze tylko kilka minut i jesteśmy przed bacówką. Tutaj robimy sobie popas. Ja wyjmuję z plecaka to, czego nie wyjąłem przedwczoraj. /Pozdrowienia dla PiotraF/
bertrand236
Aktualnie 1 użytkownik(ów) przegląda ten wątek. (0 zarejestrowany(ch) oraz 1 gości)
Zakładki