Autor, Stały Bywalec, niniejszym uroczyście oświadcza, iż wszystkie występujące w tym wątku tematycznym osoby są postaciami fikcyjnymi, a opisywane sytuacje nigdy nie miały miejsca. Wszelkie podobieństwo osób, instytucji i wydarzeń do występujących w rzeczywistości, chociażby nawet najbardziej jaskrawe, jest jednak zupełnie przypadkowe. A cała opowiadana w odcinkach historia jest literacką fikcją i wyłącznie wytworem bujnej fantazji autora.

Zastój na tym Forum jak w północnokoreańskiej gospodarce.
Na te zimowe wieczory proponuję więc "aktywną" lekurę - będziemy czytali i dopisywali kolejne fragmenty powieści. WSZYSCY.
A o czym będzie ta powieść ? O zaczarowanym kruku z Otrytu. O tym, co widzi i co myśli (właśnie o tym, co widzi).
Napisałem już konieczną introdukcję, aby uzasadnić pochodzenie owego ptaka. Oto ona.
************************************************** *******
Wysoko, nad pogorzeliskiem Chaty Socjologa, szybował kruk. Patrzył nienawistnie na pierwszych szabrowników, którzy właśnie przystępowali do rozbiórki pozostałości komina, licząc na parę złotych za wózek cegieł. Te parę złotych miało im starczyć na butelkę najtańszego wina, a jak dobrze pójdzie, to może i na dwie butelki.
- Nie upilnowali, zmarnowali - pomyślał kruk, łapiąc się po raz kolejny na tym, że myśli wprawdzie składnią ruską, ale po polsku.

Wyjaśnić tu trzeba, iż nie jest to zwyczajny kruk. Naprawdę nazywa się Włodzimierz Lestinski, który w tej ptasiej postaci kilkadziesiąt lat temu otrzymał był dar życia wiecznego.

W pewnym skrócie (krócej się nie da) było to tak.
Pokój brzeski zastał młodego kpt. Lestinskiego, zawodowego wojskowego, pół - Rosjanina, pół - Ukraińca, w armii rosyjskiej, przemianowanej właśnie w Robotniczo - Chłopską Armię Czerwoną. Do tej pory nie dezerterował, będąc odpornym na bolszewickie agitacje, ale teraz nie wytrzymał i rzucił to wszystko. Zresztą musiał. Politrucy już mu się przypatrywali podejrzliwie, a i podwładni pragnęli się zemścić za jego ciężką, karzącą rękę w warunkach frontowych. Uciekł na południe, w swoje rodzinne strony, na Kubań.
A tam wpadł z deszczu pod rynnę. Zdążył pomścić (z nawiązką) rodziców, zamordowanych przez lokalnych bolszewików. Potem uwijał się w partyzanckich oddziałach kozackich. Z narastającą rozpaczą obserwował zanik ducha bojowego u kolegów, aż pozostał prawie sam, tylko z kilkoma towarzyszami broni. M.in. z Bazylim K., młodym inżynierkiem, którego politechniczne studia w Petersburgu wyreklamowały przed frontem rosyjsko - niemieckim, ale nie uchroniły przed późniejszym udziałem w wojnie domowej. Bazylemu K. też już pozostało tylko wspomnienie po rodzinie, wymordowanej z powodu posiadania małego majątku ziemskiego.
Następnie Włodzimierz i Bazyli uwierzyli, a raczej udali, że wierzą, w jedną z bolszewickich amnestii i ujawnili się. Wcielono ich szybko do armii konnej Budionnego i wysłano na front polski. Lestinskiego mianowano nawet komrotem (komandirem roty), co z grubsza odpowiadało jego stopniowi wojskowemu.
Przy pierwszej nadarzającej się okazji przeszli, wraz z całym pułkiem Kozaków Orenburskich, na stronę polską. Piłsudski zaufał Kozakom, nie rozformował pułku. Bili się dzielnie. Osobiste przeżycia powodowały, że ... nie brali jeńców. Polacy patrzyli na to przez palce, często sami nie byli lepsi.
Po Pokoju Ryskim Bazyli zupełnie „opolaczał”. Przypomniał sobie, że jest inżynierem budownictwa i podjął pracę w tym zawodzie. Z czasem założył własną firmę. Ożenił się (z babcią Stałego Bywalca). Doszło, o zgrozo, nawet do tego, iż porzucił prawdziwą wiarę dla rzymskiej herezji.
A Lestinski (też postać autentyczna) był przez jakiś czas oficerem kontraktowym WP. Potem go zdemoblizowano. Rozpił się. Przed całkowitym stoczeniem się chroniła go przyjaźń z Bazylim, pod którego dachem zawsze znajdował łóżko do spania i miejsce przy stole. Obaj prowadzili nieraz męskie, zakrapiane rozmowy wspomnieniowe, podsłuchiwane przez polską już rodzinę Bazylego.
Włodzimierz Lestinski zmarł krótko przed wybuchem nowej wojny, na przełomie 1938 i 1939 r. Zapił się na śmierć w wieku 50 lat, chlejąc na umór z byłymi towarzyszami broni. Bazylego przy tym nie było, ale zdążył wyprawić przyjacielowi pogrzeb.
Lestinski był tak pijany, że leciało jeszcze od niego gorzelnią, gdy już stał przed Świętym Piotrem.
- Won, pijaczyno - takie były pierwsze słowa Św. Piotra.
- A moje zasługi ? Walka z bezbożnikami ? Obrona cerkwi ? Zasługuję chyba na życie wieczne.
Był to potężny argument. Św. Piotr się zamyślił. Potem udał się na konieczne, w tej nietypowej sprawie, konsultacje.
- Będziesz żył wiecznie, ale w postaci ptaka. Konkretnie: kruka - zadecydował po powrocie. - Wracaj teraz na ziemię.

Włodzimierz sfrunął na polskie podówczas Podole. Po kolejnej, powojennej zmianie granic został zmuszony do repatriacji do Polski. Tak, zmuszony, albowiem przebywając po radzieckiej stronie srał z upodobaniem na pomniki Lenina i jego pomagierów, a także na żywych czerwonoarmistów i enkawudzistów. Ci strzelali do niego, rzucali weń kamieniami. Nie zginął, mając orzeczone życie wieczne, ale w trosce o swoje upierzenie postanowił się przenieść do Polski.
Zamieszkał w lasach Otrytu. Z sympatią obserwował w latach 70-tych budowę Chaty Socjologa. Zamieszkał w jej okolicach. Zżył się z przebywającą tam młodzieżą. W noce wigilijne rozmawiał z mieszkańcami chaty, jeśli takowi się trafili. Byli zazwyczaj tak pijani, że nie widzieli w tym nic nadzwyczajnego.

Teraz patrzył z rozpaczą na zgliszcza chaty.