Strona 2 z 3 PierwszyPierwszy 1 2 3 OstatniOstatni
Pokaż wyniki od 11 do 20 z 26

Wątek: Na intersitku

  1. #11
    Bieszczadnik
    Na forum od
    05.2006
    Rodem z
    Poznań/Szczecin
    Postów
    713

    Domyślnie Odp: Na intersitku

    Cytat Zamieszczone przez sir Bazyl Zobacz posta
    Też ładne zmagania ze swymi słabościami i nie zawsze piękną aurą zamieścił w opowiadaniu "Kurniawa w Karpatach" Pan T. Studziński. Kiedyś na Naszym forum zamieściłem jego większą część : http://forum.bieszczady.info.pl/show...quot-fragmenty
    Chmm czytalem wtedy ta opowiesc, jest wprost niesamowita, mam pytanie - w jakiej ksiazezce opowiadan byl oryginal? Oraz - czy orientujesz sie czy to bylo real? W sensie czy opowiesc z prawdziwego przejscia? Dziekuje

    P.
    "There is no such thing like too much snow" - Doug Coombs

  2. #12
    Forumowicz Roku 2018
    Kronikarz Roku 2018
    Forumowicz Roku 2017
    Kronikarz Roku 2014
    Ekspert Roku 2013
    Korespondent Roku 2008
    Awatar sir Bazyl
    Na forum od
    09.2005
    Rodem z
    Resmiasto
    Postów
    3,102

    Domyślnie Odp: Na intersitku

    Cytat Zamieszczone przez Petefijalkowski Zobacz posta
    Chmm czytalem wtedy ta opowiesc, jest wprost niesamowita, mam pytanie - w jakiej ksiazezce opowiadan byl oryginal? Oraz - czy orientujesz sie czy to bylo real? W sensie czy opowiesc z prawdziwego przejscia? Dziekuje

    P.
    Fragmenty opowiadania zamieszczonego pod ww. linkiem pochodzą z Płaja nr 7. Tam we wstępie napisano: „Niniejsze opowiadanie, stanowiące opis odbytego samotnie w grudniu 1937 r. imponującego rajdu narciarskiego przez pustacie Czywczynów i Hryniaw, było opublikowane w zbiorze opowiadań turystycznych Zielone ucho („Czytelnik”, Warszawa 1956). Zamieszczamy je w „Płaju” w nieco odmiennej wersji, przekazanej nam osobiście przez autora. Dołączyliśmy fragmenty, które ze względu na cenzurę musiały być usunięte z tekstu opublikowanego przez „Czytelnika”, pominęliśmy natomiast część początkową, wtórnie przenoszącą akcję opowiadania w Beskid Sądecki, dodaną z tych samych powodów w 1956 r., by opowiadanie mogło się ukazać.”
    Czyli w takiej wersji ukazało się tylko w Płaju i jest to opis autentycznych zmagań autora na tych górskich pustkowiach.
    Ostatnio edytowane przez sir Bazyl ; 21-03-2011 o 16:25
    "Rozum mówi nie raz: nie idź, a coś ciągnie nieprzeparcie i tylko słaby nie ulega; każdy z nas ma chwile lekkomyślności, którym zawdzięcza najpiękniejsze przeżycia." W. Krygowski

  3. #13
    Bieszczadnik
    Na forum od
    05.2006
    Rodem z
    Poznań/Szczecin
    Postów
    713

    Domyślnie Odp: Na intersitku

    Dziekuje, wiesz moze zzy to byl ten sam T.Studzinski - "Kurzawa" ?

    P.
    "There is no such thing like too much snow" - Doug Coombs

  4. #14
    Forumowicz Roku 2018
    Kronikarz Roku 2018
    Forumowicz Roku 2017
    Kronikarz Roku 2014
    Ekspert Roku 2013
    Korespondent Roku 2008
    Awatar sir Bazyl
    Na forum od
    09.2005
    Rodem z
    Resmiasto
    Postów
    3,102

    Domyślnie Odp: Na intersitku

    Jeszcze ze wstępu:"Tadeusz Studziński (ur. 1911) w latach trzydziestych przemierzył Polskę wzdłuż i wszerz rowerem, kajakiem i na nartach. W czasie okupacji żołnierz ZWZ i AK, dowódca plutonu "Chełm" działającego w Beskidach. Swoje partyzanckie dzieje opisał w książce Pięć mostów."
    I z internetu:
    "2 stycznia 2008 r. zmarł ppłk Tadeusz Studziński ps. "Jędrzejewski", "Kurzawa", oficer oddziału partyzanckiego AK "Chełm" 12 P.P. Ziemi Wadowickiej, saper mostów kolejowych w Armii "Modlin" w wrześniu 1939 r, absolwent Politechniki Warszawskiej, Kawaler Krzyża Virtuti Militari.
    T. Studziński był dowódcą brawurowych i spektakularnych akcji przeciwko okupantowi niemieckiemu na terenie Beskidów: Żywieckiego, Małego, Średniego i Podhala. W grudniu 1944 r. wraz z dowodzonym pododdziałem AK wysadził most kolejowy na Skawie, w Skawcach dezorganizując ruch kolejowy w pobliżu węzła kolejowego w Suchej.
    Brał udział w akcji uwolnienia 42 więżniów z więzienia gestapo w Zakopanem.
    Wśrod zbiorów Muzeum Turystyki Górskiej PTTK na Markowych Szczawinach pod Babią Górą są materiały o działalności partyzanckiej Tadeusza Studzińskiego.
    Pogrzeb legendarnego partyzanta odbył się w dniu 9.01.2008 r., na cmentarzu Stare Powązki w Warszawie. Msza św. żałobna odprawiona została w kościele św. Karola Boromeusza"
    Czyli to ten sam człowiek - bardzo ciekawa postać.
    "Rozum mówi nie raz: nie idź, a coś ciągnie nieprzeparcie i tylko słaby nie ulega; każdy z nas ma chwile lekkomyślności, którym zawdzięcza najpiękniejsze przeżycia." W. Krygowski

  5. #15
    Bieszczadnik
    Na forum od
    05.2006
    Rodem z
    Poznań/Szczecin
    Postów
    713

    Domyślnie Odp: Na intersitku

    chyle czola przed nim...

    A gdy czytalem te 3-4 lata temu tu na forum te opowiesc zastanawialem sie czy ten czlowiek jeszcze zyje... Jak z wieloma sprawami,
    nie zdazylem...

    P.
    "There is no such thing like too much snow" - Doug Coombs

  6. #16
    Bieszczadnik
    Na forum od
    05.2006
    Rodem z
    Poznań/Szczecin
    Postów
    713

    Domyślnie Odp: Na intersitku

    Wczoraj dorwalem Zielone Ucho na wlasnosc
    "There is no such thing like too much snow" - Doug Coombs

  7. #17
    Bieszczadnik Awatar iaa
    Na forum od
    09.2008
    Rodem z
    Podkarpacie
    Postów
    465

    Domyślnie Odp: Na intersitku

    Mieczysława Orłowicza opowiastki z 1907r.
    "
    Siedemdziesiąt cztery kilometry w osiemnaście godzin.

    Na mie wypadło prowadzenie 5-dniowej wycieczki w pasmo Czarnohory w drugiej połowie czerwca [ 1907 ], a więc w porze trochę niefortunnej, bo w okresie słót świętojańskich. W r. 1906 owa niefortunna wycieczka na Czarnohorę pozwoliła zapoznać się tylko z zachodnią częścią pasma, gdyż śnieżyca ściągnęła nas wówczas ze szczytu Munczeła na stronę południową, w dolinę górnej Cisy i stamtąd doszliśmy do kolei. Wschodniej części pasma ze szczytem Pop Iwana nie zwiedziliśmy wcale. Nie widzieliśmy doliny Czeremoszu ani Żabiego, ani też najpiękniejszej wsi huculskiej, położonej w tej dolinie. W dodatku trzeci dzień wycieczki odbywaliśmy w ulewnym deszczu, a w górnej części przy śnieżycy, która nie pozwalała nam dojrzeć krajobrazu. Postanowiłem raz jeszcze zaryzykować drugą wycieczkę na Czarnohorę, licząc na lepszą pogodę. Pogoda tym razem była, co prawda, nie tak zła, jak poprzednio, ale nie najlepsza. W czwartym dniu przyszliśmy z Żabiego do Worochty dobrze przemoczeni i straszliwie zabłoceni.
    Tym razem frekwencja nie była już tak liczna jak w przeszłym roku. Zebrało się nas tylko 18 osób, wyłącznie mężczyzn, jak w ogóle na wycieczkach w 1907 roku. Pojechaliśmy koleją ze Lwowa przez Stanisławów do węgierskiej stacji granicznej Jasiny ( Korosmoso ), tutaj zjedliśmy w restauracji kolejowej obiad i wyruszyliśmy dość ostrym tempem do góry przez Szezę (1564m), Pietrosul (1848m) na Pietrosza (2022m). Ponieważ tym razem w wycieczce wzięli udział koledzy dobrze wyekwipowani, nie bojący się marszów nocnych i wprawieni już w chodzeniu po górach, zaryzykowałem z Pietrosza, przez szeroką przełęcz, marsz nocny na nagą zupełnie i stromą Howerlę (2058m).
    Na Howerli, gdzie stanęliśmy o wschodzie słońca, przy wspaniałym widoku na góry, nie mogliśmy dojść do porozumienia co do dalszego marszu. Większość uczestników chciała proponowaną przeze mnie drogę skrócić i dostać się prędzej do Żabiego. Mniejszość natomiast chciała pójść ze mną trasą o jakieś 30-40 km dłuższą. 11 kolegów poszło więc trasą krótszą przez Żabie, a na czele tej grupy postawiłem bywalca w tych stronach, kol. Matreńczuka. Ta grupa doszła trochę prędzej, skracając odpoczynek na Howerli, grzbietem granicznym przez Szpyci (1866m), gdzie jest dział wód dorzecza górnego Prutu i Czeremoszu, tam porzuciła grzbiet graniczny Czarnohory i przez Kostrzycę (1565m) - na której szczycie stanęło potem schronisko harcerskie - zeszła do Żabiego i rozlokowała się w istniejącym tu od dawna, ale słabo frekwentowanym Dworku Czarnohorskim, stojącym w centrum Żabiego, w przysiółku Słupejka nad Czeremoszem. Można tam było przenocować i nie najgorzej zjeść.
    Żabie wprawdzie było wsią, ale faktycznie jego centrum, zamieszkałe przez znaczną liczbę żydowskich kupców, nosiło charakter miasteczka. Mieścił się tu sąd, urząd podatkowy, mieszkał notariusz, lekarz, był szpital, apteka, kilka sklepów i wcale dobra reatauracja Gertnera, którą do dzisiaj wspominam z sentymentem, gdyż starając się o popularność swojej firmy wśród lwowskich turystów, dawał on tak znakomite obiady i kolacje, że nie powstydziłaby się tych potraw, szczególnie ryb, najlepsza restauracja lwowska.
    Grupa prowadzona przeze mnie składała się tylko z 7 kolegów. Byli to bez wyjątku dobrzy piechurzy. Szliśmy grzbietem granicznym dalej, poza Szpyci. Jeszcze przed Szpyciami przeszliśmy po znanych nam z poprzedniego roku szczytach Dancerza (1822m) i Turkuła (1935m), na których w tym roku, wobec późniejszej pory wycieczki, nie było już pięknych nawisów śnieżnych które zdobiły Czarnohorę przed rokiem i których używaliśmy do zjeżdżania. Nastąpiły Szpycie, a za nimi znany nam już z ubiegłego roku Gutin Tomnatyk (2018m) i Munczeł (2002m), któremu dopiero w tym roku mieliśmy czas się przyjrzeć. Zobaczyliśmy południowe jego zbocze, a dalej w lesie rysowało się zagłębienie, spadające w dół bardzo stromo. To była owa fatalna dolina górnej Cisy, przez którą z takim trudem, brnąc po potoku chętnie schodziliśmy do klauzy Balzatul. Jak niewinnie wyglądało w dole ukryte wśród lasów modre jeziorko. To była owa klauza, w której przyjęto nas tak gościnnie i w której niemal połowie naszego towarzystwa spalono w piecu buty.
    Tym razem nie mieliśmy zamiaru schodzić w dolinę na stronę węgierską. Szliśmy dalej grzbietem granicznym, który prowadził wciąż w kierunku południowo-wschodnim. Na końcu pasma, z dala widoczny wznosił się stromo nad okoliczne szczyty wschodni bastion Czarnohory - Pop Iwan (drugi co do wysokości na Czarnohorze). Stąd skończył się marsz szczytami na wysokości 2000m, gdyż grzbiet graniczny opadał mocno w dół na poziom około 1500m, tj. z wysokości połonin, porosłych tylko trawą, na wysokość górnych partii lasu. W tej okolicy stanęło bardzo rzadko odwiedzane przez turystów schronisko "Na Poliwnym"
    (nazwa połoniny), które wystawił oddział Czarnogórski [sic!] TT w Kołomyi w r. 1881 na gruncie darowanym przez właściciela. Było ono tak słabo odwiedzane, że około 1900 r. ukazał się nawet w "Pamiętniku Towarzystwa Tatrzańskiego" artykuł jakiegoś zamiłowanego w tych stronach turysty, w którym pisał on, że schronisko wobec braku turystów Huculi zamienili na stajnię dla owiec i tak zabrudzili, że nie nadaje się na noclegi, tym bardziej że wynieśli oni zeń drzwi i okna do wsi, gdyż owcom nie były potrzebne. [.....]
    Z "Poliwnego" zeszliśmy do sztucznego jeziora Szybenego, ukrytego w dolinie Czeremoszu, używanego do spływu tratw, który w dolinie Czeremoszu odbywał się stale w miesiącach letnich - o ile sobie przypominam - dwa razy w tydzień w określonych dniach. Nie trafiliśmy jednakże na dzień takiego spuszczania wody i nie skorzystaliśmy z możliwości jazdy tratwami. Nie mieliśmy też czasu czekać do dnia , kiedy woda popłynie. Przenocowaliśmy w zakładzie kąpielowym w Burkucie, zbaczając 6 km od nadleśnictwa w Jaworniku. Nie mieliśmy nawet czasu zboczyć do najdalej na południe wysuniętego przysiółka Żabiego, czy też Hryniawy, którym były Szykmany, bardzo malowniczo położone w dolinie Probijny, której nazwa pochodzi od tego, że ten potok, tworzący wspaniały wodospad, próbuje się przedostać przez skalisty wąwóz dopływu Czeremoszu. Wieś posiadała przed wojną wyjątkowo malownicze chaty huculskie, gdzie w czasie późniejszych wycieczek chętnie nocowaliśmy.
    Idąc z Czarnohory doliną Czarnego Czeremoszu w górę rzeki do Burkutu minęliśmy kilka wiosek huculskich, które spotykało się mniej więcej co 8 km. Nie były to wioski samodzielne, ale przysiółki Żabiego. Tylko niektóre z nich zapamiętałem z nazwy, jak np. Bystrzec, Wołowy, Jawornik, Zełene, Szybene i Burkut. W niektórych z nich były karczmy, skromnie zaopatrzone. Najczęściej nie można było w nich niczego dostać prócz wódki ( nawet nie było piwa lub chleba ). Chleba w Żabiem w ogóle nie wypiekano, zastępowały go placki z mąki kukurydzianej, zwanej przez Hucułów kułeszą. Ową kułeszę gotowano nam do mleka. I to było całe jedzenie, jakie można było tu dostać w czasie dwudniowego marszu w górę rzeki do Burkutu i w dół rzeki do Żabiego Słupejki. Zresztą Żabie stanowiło osobliwość w swoim rodzaju, bo było największą co do obszaru wsią b. Galicji. Miało przeszło 600 km kw. powierzchni. Nim zobaczyłem Żabie, myślałem, że to jest wieś, której ulice ciągną się na przestrzeni kilkunastu km, ale gdy przeszedłem Żabie od końca do końca, przekonałem się, że były to właściwie samodzielne wsie (kilkanaście), oddzielone od siebie górami i lasami, w ogóle nie zamieszkałymi na przestrzeni ok. 10 km. Żabie stanowi faktycznie gminę zbiorową. Jest to raczej pojęcie dużego terytorium, niemal wielkości powiatu, które zamieszkiwało zaledwie kilka tysięcy ludności.
    Za owych czasów Huculi nosili jeszcze wspaniałe stroje ludowe z przewagą koloru czerwonego. Huculi wyjątkowo chodzili pieszo, na co dzień jeździli konno, i to zarówno po drogach jezdnych w dolinie Czeremoszu, jak i ścieżkach zwanych płajami, które prowadiły grzbietem gór. Nie rozstawali się z fajkami, które były charakterystyczną cechą tego regionu. Chaty Żabiego były położone tak wysoko, że zboże tam się nie udawało, ziemniaki wyjątkowo, owsa było niewiele, żyta i pszenicy wcale, a głównym źródłem utrzymania było bydło i owce, wypasane zimą we wsi i karmione sianem zwożonym z licznych łąk, zwanych w terenach górskich połoninami. Siano to przechowywano w zimie nie w stodołach, ale w stojących na wolnym powietrzu, niczym nie przykrytych stogach. Otaczano je wysokim parkanem z długich drągów o grubości i długości dyszla, które to płoty nazywano "woryniami".
    W czasie pierwszej wycieczki na terenie huculskim niewiele widziałem, idąc wciąż doliną Czeremoszu, a nie grzbietami gór, ale w każdym razie mogłem stwierdzić, że teren ten jest niezmiernie ciekawy, bardzo malowniczy, jedyny w swoim rodzaju pod względem obyczajowości, a ludność huculska jest bardzo sympatyczna, i w odróżnieniu od górali z Zakopanego nie ma zmysłu kupieckiego i nie potrafi w najmniejszym stopniu wykorzystać w celach handlowych budzącego się w tych stronach ruchu letniskowego i turystycznego.
    Umówiłem się, że przyjadę do Worochty po 5 dniach wycieczki o godz. 3 rano, gdyż pociąg do Stanisławowa odchodził o tak wczesnej porze, żeby tam "złapać" połączenie z pociągiem zmierzającym z Czerniowiec na Bukowinie do Lwowa. Ponieważ grupa prowadzona przez kol. Matreńczuka nocowała w Żabiem, a ja nie zdążyłem dojść do Żabiego na czas i nocowałem w Burkucie, oddalonym od niego o ok. 41 km, zapowiedziałem moim 6 towarzyszom podróży, że musimy wyjść 24 godziny wcześniej, a zatem o 4 rano. Był to okres najdłuższych dni i najkrótszych nocy w roku, toteż gdy wychodziliśmy o 3 rano z Burkutu, już świtało. W Jaworniku czy Szybenem przyłączył się do nas pięknie ubrany Hucuł, udający się również do Żabiego, gdzie miał jakieś interesy w sądzie. Zabawiał nas przez cały czas rozmową, którą na ogół rozumieliśmy, chociaz od czasu do czasu wplatał w nią jakieś słowa z gwary huculskiej, dla nas niezrozumiałe. Ale był w naszej grupie pewien Ukrainiec, którego nazwisko wyleciało mi z pamięci (a w posiadanych notatkach nie mam spisu uczestników wycieczek), który rozumiał wszystkie prowincjonalizmy huculskie i był dla nas tłumaczem. Ów Hucuł, młody i przystojny, opowiadał nam po prostu dziwy o swoim powodzeniu w miłości i podbojach dokonywanych na lewo i prawo. Jedną z tych opowieści zapamiętałem sobie dotychczas. Mianowicie Hucuł miał kochankę - jak oni nazywają "lubaskę" - pewną mężatkę, której zaprzysiągł wierność i zdobył jej zapewnienie, że ona będzie mu także wierna, mając tylko jego i męża. Ale po 3 miesiącach, w czasie których był tak głupi - jak sam twierdził - że był jej wierny, dowiedział się, że ona go zdradza z trzecim. Przyszedł tedy do mężą i zbił go za brak dozoru nad żoną. Mąż przeleżał w szpitalu, a teraz on idzie do Żabiego na sprawę sądową o jego pobicie. Szedł on krokiem dość tęgim i gdyby nie to, że byliśmy młodzi i zaawansowani w marszach, na pewno byśmy mu tempa nie dotrzymali, a dzięki niemu prawie na całej odległości z Burkutu do Żabiego szliśmy w tempie 8 km na godzinę, co przy 41 km po zabłoconej drodze było tempem wcale niezłym.
    Do Żabiego Słupejki przyszliśmy o godz. 5 po południu i nie zastaliśmy już w Dworku Czarnohorskim kol. Matreńczuka i towarzyszy, którzy około południa poszli stąd po obiedzie, zawiadamiając, że spodziewają się być o zachodzie słońca w Worochcie, przenocują tam w Dworku Czarnohorskim i zaklinali, żeby nie spóźnić się na pociąg o 3 rano do Lwowa, bo oni już nie mają pieniędzy na całe bilety.
    W tych warunkach trudno było wypoczywać w Żabiem dłużej niż godzinę. W związku z tym nie mieliśmy czasu nawet na rozejrzenie sie po Żabiem i na zobaczenie pięknej drewnianej cerkwi. Po godzinie pobytu, w czasie którego zjedliśmy kolację, wyszliśmy o godz. 6 po południu, pożegnawszy sympatycznego Hucuła, który nam powiedział swoje nazwisko. Dotychczas je pamiętam, nazywał się Ołeksa Ołeksiuk. Korespondowaliśmy z nim nawet, choć był niepiśmienny, używaliśmy go jako przewodnika i korepetytora w rozmowach ukraińskich, gdy bywaliśmy w Żabiem.
    O ile w ożywionej rozmowie z Ołeksą Ołeksiukiem, która wyglądała jak opowiesci z 1001 nocy, szło się nam bardzo dobrze, o tyle 35 km drogi z Żabiego Słupejki do Worochty stanęło nam kością w gardle. Przede wszystkim zaczął padać deszcz, a droga była bardzo śliska i błotnista. Po drugie, około godziny 9 wieczorem, czyli w 3 godziny po wyjściu z Żabiego, ogarnęła nas już kompletna ciemność. O ile dotychczas, idąc przez przysiółki Żabiego: Żabie Słupejka, Żabie Ilcia, względnie najgęściej zabudowane, szliśmy jeszcze za widna lub o szarówce, robiąc po 6 km na godzinę, dzięki czemu do godziny 9 zrobiliśmy połowę drogi do Worochty, o tyle drugą połowę, przez przełęcz powyżej Żabiego-Ilcia, szliśmy nie widząc przed sobą drogi, wpadaliśmy raz po raz w kałuże, ślizgaliśmy się lub potykali o wystające z błota kamienie i przewracaliśmy się w błoto. Zmęczenie zaczęło nam dokuczać, a senność utrudniać marsz.
    Do Worochty doszliśmy skrajnie wyczerpani o 3 rano, na pół godziny przed odejściem pociągu, powitani z wielką radością przez kolegów oczekujących nie tyle na nas, ile na zniżkę kolejową. Byliśmy w marszu przez pełne 24 godziny i zrobiliśmy w tym czasie 76 km.
    Ale mimo tych trudów i ogromnego wysiłku wycieczka bardzo mi się podobała. Zobaczyłem całą Czarnohorę i poznałem walory etnograficzne Huculszczyzny, która później, już w okresie po odzyskaniu niepodległości, była ulubionym terenem moich wycieczek wakacyjnych, trwających po kilka tygodni. Ale w tych późniejszych latach już nie odwiedzałem Huculszczyzny niosąc plecak, ale korzystałem z pomocy Hucułów i koni huculskich, którzy wieźli nam cały ekwipunek, prowiant i naczynia do jego gotowania. Wtedy też poznałem całą urodę i piękno Beskidów Huculskich i Huculszczyzny.
    "

  8. #18
    Bieszczadnik Awatar joorg
    Na forum od
    01.2005
    Rodem z
    Krosno
    Postów
    2,335

    Domyślnie Odp: Na intersitku

    Cytat Zamieszczone przez iaa Zobacz posta
    Mieczysława Orłowicza opowiastki z 1907r.....Na mie wypadło prowadzenie 5-dniowej wycieczki w pasmo Czarnohory w drugiej połowie czerwca
    Umówiłem się, że przyjadę do Worochty ...
    W tych warunkach trudno było wypoczywać w Żabiem dłużej niż godzinę. ......Ale mimo tych trudów i ogromnego wysiłku wycieczka bardzo mi się podobała. Zobaczyłem całą Czarnohorę i poznałem walory etnograficzne Huculszczyzny,.... Wtedy też poznałem całą urodę i piękno Beskidów Huculskich i Huculszczyzny. [/I]"
    Pięknie to opisane i co póki ,wcale dużo od dnia dzisiejszego się nie różni.
    "dosyć często rozważam co jest warte me życie?...tam na dole zostało wszystko to co cię męczy ,patrząc z góry w około - świat wydaje się lepszy.."
    Pozdrawiam Janusz

  9. #19
    Bieszczadnik Awatar iaa
    Na forum od
    09.2008
    Rodem z
    Podkarpacie
    Postów
    465

    Domyślnie Odp: Na intersitku

    No właśnie:
    Zakrpacki tygiel

    Medyka. Ukraińska strażniczka graniczna zmarszczyła brwi i spojrzała badawczo w mój paszport, miała kłopoty z identyfikacją. Musiałam zdjąć czapkę. W grudniu przy 15 stopniach poniżej zera to spore poświęcenie) - nadal nie była pewna, zdjęłam więc okulary. Uff! Ta osoba na zdjęciu to jednak ja! Padło jeszcze tylko kontrolne pytanie dokąd jedziemy i już po dwóch godzinach byliśmy po stronie ukraińskiej.

    Cel- Zakarpacie - jedna z najciekawszych części Ukrainy, oddzielona od pozostałych regionów kraju łukiem Karpat. Zakarpacka obłast, czyli odpowiednik naszego województwa, graniczy aż z czterema państwami: Polską, Słowacją, Węgrami i Rumunią. Od wieków region ten, to prawdziwy tygiel narodowości, kultur i wyznań. Mało jest w Europie miejsc, które w XX wieku, podobnie jak Zakarpacie, siedem razy zmieniałyby przynależność państwową. Rządzili tu na przemian: Węgrzy, Czesi, Ukraińcy, Rosjanie. Były także próby powołania niepodległego państwa - Rusi Zakarpackiej, ostatnia całkiem niedawno w 1993r. Co pozostało po tym wielkim historycznym zamieszaniu? Przede wszystkim ludzie. Dziś Zakarpacie jest najbardziej zróżnicowanym etnicznie regionem Ukrainy. Mieszkają tu Ukraińcy, Węgrzy, Rosjanie, Rumuni, Cyganie, Słowacy i Żydzi. Wielu na pytanie jakiej są narodowości odpowiada po prostu: jestem tutejszy.

    BLASKI I CIENIE URLOPU W TERENIE

    Po przekroczeniu granicy postanowiliśmy złapać busa. Niestety żaden z kierowców nie chciał z nami rozmawiać, co było dosyć dziwne, bo zazwyczaj kierowcy walczyli o pasażerów. Szybko okazało się, że negocjacjami z klientami zajmują się tu "smutni panowie" z mafii. To oni ustalają cenę i to oni zabierają 60% zysku. Kierowcy wykonują tylko ich polecenia. Po dłuższych targach wynajęliśmy jednak samochód. Naszym celem była wieś Tichy na Zakarpaciu, u podnóża ukraińskich Bieszczad. Mieliśmy do pokonania około 120 km. Podróż przez Stary Sambor i małe wsie była emocjonująca. Samochód nie miał prędkościomierza i...wycieraczek, co spostrzegliśmy dopiero gdy zaczęło padać. Borys, nasz kierowca, zupełnie się tym jednak nie przejmował. Po prostu co jakiś czas zatrzymywał samochód i wysiadał, by przetrzeć szybę. Ta metoda pochłaniała jednak dużo czasu i w takim tempie nasza podróż trwałaby "ruski rok". Postanowiliśmy więc dokończyć ją pociągiem. Po dziewięciu godzinach od przekroczenia granicy znaleźliśmy się na Zakarpaciu, we wsi Wołosianka. Mogłoby się wydawać, że przejechaliśmy spory kawałek drogi, tymczasem byliśmy... pięć kilometrów od polskiej granicy (w linii prostej). Niestety, w Bieszczadach nie można jej przekroczyć, przynajmniej legalnie... i trzeba jechać okrężną drogą. Do Tichego mieliśmy jeszcze osiem kilometrów. Ten odcinek musieliśmy pokonać pieszo. Wprawdzie do wsi dojeżdża autobus, ale tylko trzy razy w tygodniu i w dniu naszego przyjazdu akurat nie kursował. Mieszkańcy i tak bardzo się cieszą z tego połączenia. Dzięki niemu mogą dojechać na targ, do oddalonego o ok.70 km Użhorodu. Zimą sprzedają na nim mleko, które wożą w półtoralitrowych plastikowych butelkach, a latem handlują jagodami i warzywami. Za zarobione kilkanaście hrywien kupują to, czego sami nie mogą wychodować.

    ŻYJE SIĘ CIĘŻKO

    W Tichym zatrzymaliśmy się u naszych znajomych Natalii i Wasyla. Ci młodzi gospodarze należą we wsi do elity. Natalia jest nauczycielką, a Wasyl prowadzi dwa sklepy. Nie są jednak bogaci. Całe oszczędności przeznaczyli na wykupienie sklepów od Kombinatu Leśnego. Myśleli, że szybko im się zwróci, tymczasem okazało się, że obroty sklepów są bardzo małe. - Ludzie kupują u nas właściwie tylko chleb. Resztę produktów np. mięso, warzywa najczęściej mają swoje. Nawet wódki nikt nie kupuje bo i tak wszyscy pędzą samogon - opowiada Natalia. Po rozwiązaniu kołchozu, w okolicy pojawiło się bardzo duże bezrobocie. Ludzie cierpią na ciągły brak gotówki. Dorabiają więc drobnym handlem, kłusownictwem, nielegalną sprzedażą drewna. Popularne są wyjazdy do pracy do innych miast lub za granicę . Iwan z Tichego - jest policjantem w Użhorodzie. Pracuje co drugi dzień. Aby zdążyć na posterunek wychodzi z domu o drugiej nad ranem by o czwartej dotrzeć do Wołosianki. Stamtąd jedzie pociągiem do miasta. W pracy jest o 6:30. Problemy z zatrudnieniem spowodowały, że na Zakarpaciu pojawiły się wymierające wsie. Jedną z nich jest Husny. W rozwalających się chałupinach mieszkają tu sami starzy ludzie.

    MEGAPOGRANICZE

    Takie miejsca jak Husny to skarbnica wiedzy o Zakarpaciu. Podczas jednej z naszych wizyt w tej wsi , Luda (ur. w 1909r.) opowiedziała nam swój zakarpacki życiorys. Edukację rozpoczęła w szkole węgierskiej, potem chodziła do szkoły czechosłowackiej i jeszcze przed II wojną krótko uczyła się po ukraińsku. Niby nic dziwnego, tyle że Luda ani razu, w ciągu swojego życia, nie zmieniła miejsca zamieszkania, po prostu jej wieś w ciągu XX wieku kilka razy leżała w granicach innego państwa. Podobnie było z Serhijem z Tichego, który pamięta ze swojej austro-węgierskiej szkoły dyscyplinę i portret Franciszka Józefa. Dziś po Węgrach pozostały mu tylko czardasze, które nadal grywa na swoich skrzypcach. Węgrzy są dziś najliczniejszą mniejszością narodową na Zakarpaciu, zresztą nic dziwnego, to do nich region ten należał najdłużej. Nadal stanowią ok.13% ludności. Są na Zakarpaciu wsie zamieszkane wyłącznie przez nich. Natalia opowiadała jak pewna jej koleżanka postanowiła po studiach rozpocząć pracę w szkole. Oddelegowano ją do jednej z zakarpackich wsi. Gdy przyszła do szkoły, przywitała się z dziećmi po ukraińsku i zaczęła lekcję. Była jednak zaskoczona biernością maluchów. Po kilku minutach okazało się, że dzieci prawie nie rozumieją ukraińskiego, bo w domach i między sobą rozmawiają tylko po węgiersku. Do dziś istnieją na Zakarpaciu także enklawy: rumuńskie, słowackie i cygańskie. Nie ma już tylko wsi żydowskich. W wielu miejscach przypominają o nich opuszczone kirkuty. W Tichym oprócz kirkutu zachował się także mały dom modlitwy, dziś mieści się w nim jeden ze sklepów Wasyla i Natalii. Śladem po panowaniu na tych terenach Autro-Węgier i Czechosłowacji jest także sposób mierzenia czasu. Oficjalnie obowiązuje tu czas ukraiński (+1h w stosunku do Polski), ale większość mieszkańców posługuje się tzw. czasem zakarpackim, czyli takim jak u nas. Wynikają z tego różne komplikacje np. jeśli nie ma rozkładu, ciężko dowiedzieć się od miejscowych kiedy przyjeżdża pociąg. Dlatego pytając o róże rzeczy trzeba zawsze ustalić jakim czasem się operuje. Różnice czasowe mają także swoje zalety. Właśnie z tego powodu dwa razy witaliśmy Nowy Rok, najpierw według czasu ukraińskiego a potem według zakarpackiego.

    BIESZCZADY-BRAMA DO LEPSZEGO ŚWIATA

    Podczas naszego pobytu w Tichym całe dnie spędzaliśmy na wędrówkach po ukraińskich Bieszczadach, górach dzikich, z wielokilometrowymi połoninami, bez znakowanych szlaków i bez tłumów turystów. Warunki wymagają tu od turysty dużego doświadczenia, umiejętności korzystania z mapy i kompasu. Spore wrażenie mogą zrobić mapy, których używa się w górach u naszych sąsiadów, nie tylko w Bieszczadach. W okolicach Tichego poruszaliśmy się z kserokopią mapy węgierskiej z ...1914 r.! Szczegółowych map ukraińskich po prostu nie można kupić (są tylko w skali 1:200 000). W zależności od obszaru korzysta się więc z map wykonanych jeszcze za czasów Cesarstwa Austro-Węgierskiego, lub dla terenów dawnej Rzeczpospolitej, z przedwojennych map polskich. Dla nas góry były tylko rozrywką i atrakcją turystyczną, dla innych stały się bramą do lepszego świata. Uświadomili nam to dopiero nasi gospodarze, podczas jednej z wieczornych rozmów. - Na początku grudnia po Tichym błąkał się Wietnamczyk. Miał na sobie letnią kurtkę, był bardzo wycieńczony i zupełnie nie przygotowany do warunków zimowych. Odłączył się od grupy imigrantów, którzy mieli nielegalnie przekroczyć granicę z Polską - opowiada Natalia. Przez ukraińskie Bieszczady przebiega główny szlak przerzutowy uchodźców na Zachód. W przygranicznych rejonach Ukrainy ludzie często znajdują w lesie zbłąkanych wędrowców z egzotycznych krajów, niestety nie zawsze żywych. - W zeszłym roku mężczyźni z naszej wsi znaleźli dwóch zamarzniętych. U nas to nic specjalnego - dodał Wasyl.

    WINOGRONOWA SISTIEMA

    Po sylwestrze, którego spędziliśmy z naszymi gospodarzami w Tichym, wyruszyliśmy do Polski. Z przyczyn poznawczych wracaliśmy do kraju bardzo okrężna drogą, przez Użhorod i Słowację. Ale było warto. Granica ukraińsko-słowacka robi wrażenie. Oba kraje oddziela solidna sistiema (pas ziemi pokryty zasiekami z drutu kolczastego pod napięciem - red.). To pozostałość dawnych czasów. Dziś druty kolczaste są dzierżawione i uprawia się na nich... winogrona. A więc idzie ku lepszemu! XX wiek nie był spokojny dla Zakarpacia. Jaki będzie XXI ? Tego jeszcze nie wiadomo. Warto jednak pamiętać, że demony łatwo jest obudzić, szczególnie w rejonach, gdzie na małej przestrzeni współżyje ze sobą tyle narodów.

    AGNIESZKA SKIETERSKA

    marzec 2002r.

  10. #20
    Forumowicz Roku 2018
    Kronikarz Roku 2018
    Forumowicz Roku 2017
    Kronikarz Roku 2014
    Ekspert Roku 2013
    Korespondent Roku 2008
    Awatar sir Bazyl
    Na forum od
    09.2005
    Rodem z
    Resmiasto
    Postów
    3,102

    Domyślnie Odp: Na intersitku

    Stanisław Vincenz
    "NA WYSOKIEJ POŁONINIE - Prawda Starowieku - Obrazy, Dumy i Gawędy z Wierchowiny Huculskiej":
    http://literat.ug.edu.pl/polon/index.htm
    "Rozum mówi nie raz: nie idź, a coś ciągnie nieprzeparcie i tylko słaby nie ulega; każdy z nas ma chwile lekkomyślności, którym zawdzięcza najpiękniejsze przeżycia." W. Krygowski

Informacje o wątku

Użytkownicy przeglądający ten wątek

Aktualnie 1 użytkownik(ów) przegląda ten wątek. (0 zarejestrowany(ch) oraz 1 gości)

Zakładki

Zakładki

Uprawnienia umieszczania postów

  • Nie możesz zakładać nowych tematów
  • Nie możesz pisać wiadomości
  • Nie możesz dodawać załączników
  • Nie możesz edytować swoich postów
  •